Jeden wpis na Twitterze, a ile zamieszania. Wczoraj opublikowałem tabelkę z danymi Eurostatu o sytuacji w sektorze instytucji rządowych i samorządowych w Polsce. Takie dane unijni statystycy przeliczają dwa razy do roku: wiosną i jesienią. W październikowych szacunkach zazwyczaj pojawia się również przygotowana przez Ministerstwo Finansów prognoza. Tym razem był to rok 2017, w którym resort finansów spodziewa się w całym sektorze finansów, czyli budżecie państwa, samorządach i sektorze ubezpieczeń społecznych razem, deficytu sięgającego 51 mld zł.
Wiele osób komentujących te liczby ma poczucie, że obnażyło całą prawdę o stanie finansów publicznych w Polsce i zburzyło propagandę sukcesu, która karmiła suwerena nadwyżkami. To przykre nieporozumienie, które wynika w dużej mierze z niewiedzy i złej woli. Ustalmy więc fakty.
Po sierpniu i najprawdopodobniej także wrześniu budżet państwa ma nadwyżkę. To sytuacja rzadko spotykana, aby o tej porze roku sytuacja w finansach była tak dobra. Wynika to przede wszystkim ze znacznie lepszych dochodów (dzięki zyskowi NBP, dobrej koniunkturze gospodarczej i w jakimś stopniu uszczelnieniu systemu podatkowego). Nadwyżce pomaga również to, że po ośmiu miesiącach wydatki są aż o 11 mld zł niższe od zaplanowanych.
Ale budżetowe górki już nam się zdarzały w trakcie roku i mimo to zawsze kończyło się deficytem. Tak samo będzie i teraz, co przyznaje wicepremier Mateusz Morawiecki. Pewne jest również, że deficyt ten będzie znacznie niższy od zaplanowanego w ustawie. Tam wpisano limit w wysokości 60 mld zł, a wykonanie może być nawet o połowę niższe - chyba że rząd zdecyduje się ponieść w tym roku jakieś ekstra wydatki a conto 2018 r. To także nic nadzwyczajnego - robili tak poprzednicy i będą robili następcy.
Ustaliliśmy już więc, że budżet zakończy rok deficytem, a nadwyżka po wykonaniu dochodów i wydatków z kasy państwa za trzy czwarte roku to nie propaganda, tylko rachunkowość.
Propagandą jest za to porównywanie deficytu budżetu państwa z sytuacją całego sektora finansów publicznych. O tym, że rząd, samorządy i FUS zamkną ten rok z dziurą wielkości ok. 50 mld zł, Mateusz Morawiecki mówi już od kilku miesięcy. W relacji do PKB oznacza to, że deficyt wyniesie 2,6 proc. To mniej niż przewidywano jeszcze w kwietniu, gdy wysyłaliśmy raport o stanie naszych finansów i przewidywaniach na przyszłość do Brukseli. Wówczas prognozy mówiły o tegorocznym deficycie na poziomie 2,9 proc. Wszystko zaś wskazuje, że nawet te 51 mld zł, które Ministerstwo Finansów przygotowało dla Eurostatu, się nie zmaterializuje. Dlaczego? Bo deficyt w kasie państwa będzie niższy, w samorządach też nie będzie jakiegoś wielkiego wydawania, a FUS ma mieć umorzony dług wobec budżetu.
Najwięksi optymiści wśród ekonomistów bankowych mówią nawet o deficycie poniżej 2 proc. PKB. Gdyby spadł on do takiego poziomu, byłby najniższy od 2007 r. To się pewnie nie uda, bo MF zamiast skupiać się na rekordach w finansach, pozwoli sobie wykorzystać dobrą sytuację w tym roku, żeby mniej wydać w przyszłym. Być może w czwartym kwartale zaczną też więcej inwestować samorządowcy, a ich imponująca (13,5 mld zł) nadwyżka po pierwszym półroczu stopnieje i zamieni się nawet w niewielki deficyt.
Odkrycie deficytu w finansach publicznych w Polsce nikomu Nobla nie zapewni. Porównywanie gruszek (deficytu budżetowego) z jabłkami (deficyt sektora finansów publicznych) nie ma sensu. Inną sprawą jest, czy przy tak dobrej koniunkturze gospodarczej nie powinniśmy obu dziur zasypać w większym stopniu, ale to już inny temat.