Sprzedaż diesli spada na łeb, na szyję. Na popularności w piorunującym tempie zyskują hybrydy i elektryki. Klasycznym benzyniakom zmniejsza się pojemność i wycina cylindry. A to dopiero drobne wstrząsy zapowiadające gigantyczne trzęsienie ziemi, jakie czeka branżę motoryzacyjną. I to już za chwilę.
1 stycznia 2020 r. – ta data spędza sen z powiek producentom samochodów. Od tego dnia zacznie obowiązywać nowa norma emisji dwutlenku węgla – rejestrowane auta nie będą mogły produkować więcej CO2 niż 95 g/km. Obecnie limit wynosi 130 g/km, podczas gdy średnia dla wszystkich oferowanych na europejskim rynku modeli to – jak wynika z analiz firmy Jato – 120,5 g. Innymi słowy – koncernom zostało 8 miesięcy, by zejść z emisją o 25,5 g. Dla porównania, ostatnia reedukacja o podobnej skali zajęła im 7 lat. Co gorsza, w ciągu ostatnich dwóch lat emisja dwutlenku węgla zamiast spaść – wzrosła. Po raz pierwszy w historii.
Eksperci nie pozostawiają złudzeń – celu nie da się osiągnąć bez podjęcia radykalnych rozwiązań. W przeciwnym wypadku koncerny zapłacą miliardowe kary za przekroczenie norm. Nowe przepisy mogą wręcz pchnąć niektóre marki na krawędź bankructwa.
Już jesienią będziemy świadkami masowego usuwania z oferty samochodów o większej pojemności czy starszego typu. Niewykluczone, że zaczną znikać również niektóre modele – te, które podnoszą średnią emisję, a mają niewielki udział w całkowitej sprzedaży danych marek