Ostatnia fala artykułów prasowych przestrzegających sądy przed skutkami stosowania prawa ma swoje źródło w tym, że istotnie spór dotyczy dużych pieniędzy.
Artykuł prof. Orłowskiego jest charakterystyczny dla tych, którzy wolą, aby pieniądze trafiały dalej do banków. Winni zaistniałej sytuacji są w istocie wszyscy: najbardziej kredytobiorcy, trochę banki, ale zwłaszcza politycy, a teraz wszyscy będziemy musieli za to zapłacić, na co nie można się przecież zgodzić. Tymczasem prawda jest inna. To część banków wprowadziła na polski rynek produkt w postaci kredytu indeksowanego, który z samego założenia był produktem skrajnie ryzykownym i który nawet teoretycznie nie mógł się okazać opłacalny dla kredytobiorców.
Wcześniej na świecie banki kilka razy wprowadzały na rynek tego typu produkt, za każdym razem obiecując, że niższe oprocentowanie kredytu powiązanego z kursem CHF oznacza niższe koszty spłaty kredytu. I zawsze kończyło się nieszczęściem kredytobiorców. Tak było w Australii na początku lat 80. i we Włoszech na początku lat 90. Działo się tak z prostej przyczyny. Frank od 100 lat jest najmocniejszą walutą świata, walutą, która ciągle zyskuje na wartości. Niskie oprocentowanie jest pochodną tej cechy – waluty, która jest pożądana przez inwestorów, bo nigdy nie straci na wartości.
Reklama
Kiedy wprowadzono pełną wymienialność złotego w 2002 r., polskie banki uzyskały dostęp do międzynarodowego rynku walutowego, w tym zyskały możliwość zaciągania nisko oprocentowanych zobowiązań w CHF, które można było przekształcić w nisko oprocentowane kredyty powiązane z kursem tej waluty. Ale polskie banki musiały wiedzieć o tym, że kurs franka będzie nieustannie rósł, a więc, że kredytobiorcy zapłacą znacznie więcej, niż wynikałoby z samego niższego oprocentowania.
Jednak banki pomijały tę kwestię, szafując sloganem o rzekomej stabilności CHF. Dodatkowo banki o ile w ogóle przedstawiały ryzyko tych kredytów, to ograniczyły się wyłącznie do przedstawienia ryzyka zmiany wysokości miesięcznej spłaty raty kredytu, zarówno w przypadku wzrostu oprocentowania, jak i wzrostu kursu. Banki zatajały przed klientami ryzyko polegające na tym, że wysokość zadłużenia z tytułu kredytu może skokowo wzrosnąć i że nawet w przypadku regularnej spłaty kredytu wysokość zadłużenia może ciągle rosnąć, i to bez żadnego ograniczenia, co w efekcie może doprowadzić nawet do utraty całego majątku kredytobiorcy. Dla banków to ryzyko nie miało znaczenia, gdyż poprzez sposób finansowania tych kredytów w pełni się przed nim zabezpieczyły. Całe ryzyko zostało przerzucone na kredytobiorców, którzy w praktyce nie mieli żadnej możliwości zabezpieczenia się przed nim. Tak ryzykowny produkt w ogóle nie powinien być dostępny na rynku konsumenckim, a nadzór bankowy alarmował o tym już w 2002 r. Pod koniec 2005 r. część banków chciała wręcz zakazać oferowania tego typu kredytów – ale pod warunkiem, że zrobią tak wszyscy. Tylko jeden bank, Pekao SA, stanowczo odmówił udzielania takich kredytów – zakazali tego zarządzający bankiem Włosi mający w pamięci fatalne doświadczenia z tego rodzaju kredytami ze swojego rodzimego rynku.
Dopiero wiedząc o tym, kto i dlaczego oferował na polskim rynku tak ryzykowne produkty, można pokusić się o ocenę, kto powinien za to zapłacić. Nie będzie specjalnie oryginalne stwierdzenie, że zapłacić powinien ten, kto jest odpowiedzialny, a odpowiedzialne za oferowanie kredytów o takiej konstrukcji są banki. Oczywiście są tacy, którzy będą winić ofiarę – że się w porę nie zorientowała, że była naiwna i łatwowierna i sama się prosiła. Jednak zasady uczciwego obrotu wymagają, aby wszystkie istotne informacje były klientom przedstawiane w sposób jasny i zrozumiały, w tym również o możliwych ryzykach ekonomicznych. Prawo UE w ramach kontroli umów pod kątem uczciwości przewiduje, że konsument jest chroniony przed nieuczciwym postępowaniem przedsiębiorcy, w tym zwłaszcza przed nieprzejrzystymi umowami, które jak się później okazuje, nakładają wysokie koszty na konsumenta.
Polskie sądy coraz śmielej stosują dorobek UE, a nadchodzący wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE tylko potwierdzi od dawna stosowaną zasadę eliminacji nieuczciwych postanowień z umowy na koszt przedsiębiorcy.
Owszem, banki będą miały zmniejszone wpływy przez pozostały okres kredytowania, to jest kolejne około 20 lat. Owszem, koszty te będą znaczne, zwłaszcza dla niektórych banków.
Wbrew obawom prof. Orłowskiego nie dojdzie do powszechnego kataklizmu, przepowiednia ta nie jest podparta zresztą żadną próbą oszacowania kosztów. Z rynku wypadną oszuści, a ich miejsce zajmą banki, które przestrzegają podstawowych standardów. To jest lekcja, którą powinien odebrać sektor finansowy, a za którą powinni zapłacić właściciele i zarządzający bankami. Koszty takiego rozwiązania byłyby oczywiście znacznie niższe, gdyby banki już po pierwszym skokowym wzroście kursu CHF w 2009 r. zdecydowały się na zaoferowanie swoim klientom sposobu ucieczki od niebezpiecznej umowy. Jednak banki przez ostatnie 10 lat torpedowały wszystkie próby podejmowane przez władze publiczne, które miały zmierzać do systemowego rozwiązania problemu. Teraz otrzymają za to rachunek.