Leonid Breżniew rządził w Związku Sowieckim nieprzerwanie 18 lat - od 1964 roku do śmierci w 1982. Ostatnie lata jego rządów, gdy popadał w coraz głębszą demencję, zmieniły się w groteskowy spektakl z żywym trupem w roli głównej.

Pierwszy sekretarz był bardzo łasy na komplementy. Miłość własna i próżność były u niego wprost proporcjonalne do niskiej samooceny. Aby ją sobie poprawić, kolekcjonował pochlebstwa, stanowiska, zaszczyty i - przede wszystkim - ordery. Przyznano mu wszelkie możliwe odznaczenia, zarówno w ZSRR, jak i w bratnich państwach obozu socjalistycznego, również w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Był kawalerem orderu Virtuti Militari, który przyznał mu w akcie hołdu Gierek. W 1974 roku dostał nawet legitymację pracownika Huty Katowice z numerem 0001 oraz tytuł Zasłużonego Górnika PRL.

Reklama

Cztery razy został Bohaterem Związku Sowieckiego, choć teoretycznie odznaczenie to można było dostać tylko trzykrotnie. I chociaż w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej był zaledwie przeciętnym politrukiem, w 1978 roku przyznano mu Order Zwycięstwa zarezerwowany dla zasłużonych dowódców, którzy przyczynili się do rozgromienia Niemiec. Wprawdzie 12 lat później dekret anulowano, lecz Breżniewowi, który tymczasem zdążył umrzeć na zawał w 1982 roku, było już wtedy wszystko jedno.

Za to za życia pękał z dumy, gdy mógł wystąpić obwieszony orderami niczym noworoczna choinka. Kiedy nadał sobie stopień marszałka, kazał sobie uszyć nowiutki mundur, w którym paradował po Kremlu. "Dosłużyłem się!" - mówił z dumą. Za co Breżniew został marszałkiem? - pytano wówczas. - Za zajęcie Kremla. - A dlaczego nie przyznano mu tytułu generalissimusa? - Bo nie byłby w stanie wymówić tego słowa - kpili żartownisie.

Reklama

Ta miłość do nagród znalazła odbicie w licznych żartach. "Breżniewowi wręczają kolejną gwiazdę. - Towarzysze. Mówią, że nazbierałem wiele odznaczeń i nigdy nie odmawiam ich przyjmowania. To nie tak. Na przykład niedawno odmówiłem, gdy Mauretania zaproponowała mi swoje najwyższe odznaczenie: złote kółko do nosa!" - brzmiał jeden z nich. Złośliwi komentowali, że jedynym tytułem, którego brak w zbiorze genseka, jest "miasto-bohater". Breżniew chciał być "kochanym" i "ulubionym" tak bardzo, że nawet gdy odbierał telefon w rosyjskich dowcipach, mówił: "Słucham. Tu drogi Leonid Ilicz".

Jednak najwięcej ciepłych uczuć do Leonida Breżniewa żywił… on sam. Jego ulubionym zajęciem było oglądanie telewizji, której program był - jak głosi jeden z kawałów - skonstruowany w myśl zasady: "Breżniew i dwie minuty na pogodę". Inny popularny dowcip z tych czasów opowiada o tym, jak w Rosji uruchomiono nowy kanał telewizyjny. "Na pierwszym - Breżniew. Na drugim - Breżniew. Na trzecim - ma się rozumieć - Breżniew. Przełączam na czwarty, a tam siedzi szef KGB i grozi palcem: Ja ci poprzełączam!".

W telewizji lubił też oglądać sport. Gdy kiedyś przeoczył mecz hokeja, kategorycznie zażyczył sobie, by jeszcze raz go pokazano. "Ależ towarzyszu, to niemożliwe. Mecz był nadawany na żywo" - tłumaczyli mu adiutanci. Pokazać jeszcze raz - stetryczały starzec uparł się jak małe dziecko. Na drugi dzień pokazano powtórkę, oczywiście, "na prośbę ludu pracującego".

Reklama

Kiedy w 1971 roku wybierał się do Francji, wezwał swego osobistego fotografa, by wybrać kilka nieoficjalnych fotografii, które w zachodniej prasie miały promować tę wycieczkę. Szczególnie przypadła mu do gustu fotografia zrobiona na jachcie. Stoi na nim we wdzięcznej pozie i wystawia do słońca twarz w modnych okularach przeciwsłonecznych. Ma na sobie koszulkę z krótkim rękawem i rozpięty dresik, a opadające spod wydatnego brzucha spodnie podtrzymują szelki. "Wyglądam zupełnie jak Alain Delon" - stwierdził z zadowoleniem.

Aparycja Breżniewa stanowi zresztą niewyczerpane źródło natchnienia dla rosyjskich żartownisiów. Do dziś żartuje się zwłaszcza z jego charakterystycznych krzaczastych brwi. "To wąsy Stalina, tylko na wyższym poziomie" - mówiono. Dowcip miał ciąg dalszy: "Paszutyli i chwatyt (pożartowali i dosyć)" - mówi Breżniew, przekręcając wyrazy na kaukaską modłę, z wyraźnym gruzińskim akcentem, jak to robił Stalin. Następnie odkleja brwi i przykleja sobie pod nosem".

Jak on całował!
Leonid Ilicz bardzo starał się nawiązywać osobiste relacje z zachodnimi przywódcami, jednak czasami jego wylewność przekraczała granice dobrego smaku. Breżniew miał bowiem zwyczaj namiętnie całować swych zagranicznych kolegów "w zasos" - jak mawiają jego rodacy, czyli wręcz wsysając się w delikwenta.


W 1979 roku po podpisaniu traktatu rozbrojeniowego w Wiedniu ognisty Leonid tak wycałował prezydenta Jimmy’ego Cartera, że ten najadł się wstydu, bo amerykańskie media nie zostawiły na nim z tego powodu suchej nitki. A zdjęcie, na którym rosyjski przywódca wpija się w usta wschodnioniemieckiego lidera Ericha Honeckera, obiegło cały świat i do dzisiaj jest symbolem czasów Breżniewa.

I ta cecha charakteru sekretarza generalnego znalazła odzwierciedlenie w ludowym humorze: "Breżniew stoi na płycie lotniska i z rozmarzeniem śledzi wzrokiem odlatujący samolot. Towarzyszu Leonidzie Iliczu, chodźmy już, to przecież zwykły dyplomata - mówi ktoś ze świty sekretarza. - Polityk beznadziejny, ale za to jak całuje!!! - odpowiada rozmarzony Breżniew...".

W ostatnich latach życia z Breżniewem coraz trudniej było nawiązać kontakt. Wciąż dzierżył olbrzymią władzę, ale już dawno nie myślał o rządzeniu państwem. Bardzo podupadł na zdrowiu, a kremlowscy lekarze szpikowali go silnymi lekami nasennymi i psychotropami. "Miałem przyjąć francuskiego ambasadora, ale nie wiem, czy przed, czy po jedzeniu" - mówi Breżniew w jednym z dowcipów.

Zasypiał podczas partyjnych posiedzeń, a przemówienia wygłaszał bełkotliwie i tylko z kartki. Gdy kończył swoje odczyty, zupełnie tracił zainteresowanie tematem i zapadał w drzemkę. Podczas ważnej narady, na której sztabowcy prezentowali mu aktualne położenie sowieckich wojsk w Afganistanie, zgłodniał i po prostu wyszedł z sali, po czym kazał się zawieźć do sklepu po pieczywo. Podobno sklepikarka zemdlała na jego widok.
Przekręcał słowa i nazwy. Szewardnadze był Szawanadzem, a państwa socjalistyczne (socjalisticzeskije strany) w jego wykonaniu brzmiały jak "zasrane parówki" (sosiski srany).

Przygotowywano mu zresztą zawczasu także odpowiedzi na pytania, które mieli mu zadać zagraniczni rozmówcy czy dziennikarze. W Wiedniu ledwo trzymający się na nogach Breżniew spotkał się z Carterem w cztery oczy, żeby udowodnić Zachodowi, że pogłoski o jego złym samopoczuciu to bzdura. Nie udało się. Chociaż tłumacz Leonida Ilicza skrupulatnie dobierał kartki z puli z rozpisanymi wszystkimi wariantami i podsuwał je szefowi, w którymś momencie niedosłyszący Breżniew ryknął na cały głos: A przekreślonego nie czytać? Jedno z pytań miało bowiem dwa warianty i tłumacz wykreślił niepotrzebną część, by ułatwić Breżniewowi ciężkie zadanie.

Starcza demencja Breżniewa postępowała, a żartów przybywało. "Do gabinetu Breżniewa wchodzi kobieta. - Witam was, towarzyszu. Jestem Nadieżda Krupska. Zna mnie pan dobrze, sądząc po tym, jak często cytuje pan mego męża. - A tak, tak, oczywiście, że panią znam. I pani męża Krupskiego też znam - odpowiada uprzejmie Breżniew". "Towarzyszu Breżniew! Chrystus zmartwychwstał! - Wiem, już mi donieśli".

A osiągnięcia epoki Breżniewa komentowano tak: "Karol Marks postanowił wystąpić w sowieckim radiu i zwraca się z tą prośbą do Breżniewa. - Nie mogę sam o tym decydować. Mamy kolektywne rządy - odpowiada sekretarz generalny. - Tylko jedno zdanie, proszę! - nalega Marks. W końcu Breżniew ustępuje. - Proletariusze wszystkich krajów, wybaczcie mi! - mówi ojciec socjalizmu".

Choć coraz mniej Rosjan pamięta okres zastoju, gdy rządził Breżniew, dowcipy na jego temat biją w Rosji niesłabnące rekordy popularności. Na każdej rosyjskiej stronie internetowej z dowcipami jest pokaźna sekcja dotycząca wyłącznie Leonida Breżniewa. Satrapa przewraca się dziś w grobie, gdy widzi, że przeszedł do historii Rosji nie jako mąż stanu, lecz jako bohater popkultury.