Aby wyjaśnić o co chodzi, należy cofnąć się o prawie sto lat i spojrzeć na życia kilku znanych postaci. Jednak nie wówczas, gdy znajdowały się na szczytach władzy, lecz po tym, jak nie tylko zostały pozbawione możliwości wpływania na politykę II RP, ale też wyjątkowo podle potraktowane przez tych, którzy władzę zdobyli. Ludzi takich jak: Wojciech Korfanty, Wincenty Witos, Kazimierz Pużak, Herman Lieberman i wielu, bardzo wielu innych. Wspomniane osoby dzieliło bardzo wiele, ale upodabniała jedna cecha – wręcz obsesyjne oddanie Polsce. Jeśli na horyzoncie pojawiało się coś, co stanowiło choć cień zagrożenia dla jej niepodległości, wówczas łatwo było przewidzieć, jak się zachowają.
Korfanty potrafił stanąć na czele mieszkańców Górnego Śląska i poprowadzić ich do trzech powstań, dzięki którym przyłączono część tych ziem do II Rzeczpospolitej. Bez górnośląskiego przemysłu i węgla byłaby ona już do cna zacofanym, rolniczym krajem, zupełnie oderwanym od Zachodu. Jednak dla sanacji Korfanty był przede wszystkim niebezpiecznym przeciwnikiem, ponieważ cieszył się ogromny poparciem Ślązaków. Po roku 1926 r. sukcesywnie go zaszczuwano, posługując oskarżeniami o nadużycia finansowe. Wreszcie groźba aresztowania sprawiła, że w 1935 r. wyemigrował do Czechosłowacji. Potem przeniósł do Francji. Gdy chciał przyjechać na pogrzeb syna władze II RP odmówił dania gwarancji, że nie wyląduje w więzieniu.
Wszystkie krzywdy okazały bez znaczenia, kiedy w kwietniu 1939 r. Hitler zerwał układ o nieagresji z Rzeczpospolitą. Korfanty spakował walizkę i wrócił do ojczyzny, sądząc że może się przydać. Zamiast wdzięczności czekała na niego cela. Miesiąc przed nim zjawił się w Polsce Wincenty Witos. Dziewięć lat wcześniej w twierdzy brzeskiej malutkie piekiełko trzykrotnemu szefowi rządu zorganizował płk Kostek-Biernacki. Choć w celi panował przeraźliwy chłód, nie zgodził się wydać zatrzymanemu ciepłego ubrania, poza kocem, wręcz oblepionym przez wszy i pluskwy. Potem strażnicy regularnie upokarzali byłego premiera, który w sierpniu 1920 r. tuż przed Bitwą Warszawską, zapanował nad paniką, jaka ogarniała całe zaplecze frontu i zapobiegł wypowiedzeniu przez Wielkopolskę posłuszeństwa Piłsudskiemu.
„Wśród niesłychanych wrzasków i wymyślań, obecny wciąż oficer kazał mi wynieść kubeł z odchodami, który tam stał nie wiadomo jak dawno” – notował Witos we wspomnieniach, jak przedstawiciele państwa okazywali mu w Brześciu swą wdzięczność. Wiosną 1939 r. jeździł od spotkania do spotkania z członkami Stronnictwa Ludowego, przekonując ich, że niezależnie jak nienawidzą sanacji, jeśli Niemcy najadą na Polskę każdy ludowiec ma obowiązek się za nią bić. Gdy 17 maja 1939 r. wybrano go prezesem SL natychmiast opublikował odezwę, w której ogłosił: „Oświadczamy publicznie: jakkolwiek nie myśmy zawinili obecnemu stanowi, wszyscy i wszelkimi środkami będziemy bronić przed każdym najeźdźcą nie tylko naszej niepodległości, ale każdej grudki ziemi! Dla tych celów poniesiemy wszelkie potrzebne ofiary! Nie będziemy też za to żądać od nikogo ani uznania, ani przywilejów, ani zapłaty! Domagać się natomiast będziemy aż do skutku tych praw, które nam się jako obywatelom należą bezwzględnie”.
Cztery dni wcześniej, przebywający na emigracji w Paryżu, działacz PPS Herman Lieberman z wściekłością czytał na łamach „L'Oeuvre” artykuł Marcela Déat o znamiennym tytule „Dlaczego musimy umierać za Gdańsk?”. Socjalistyczny polityk wzywał rząd Francji do zerwania sojuszu z Polską. Gdy w 1930 r. posła Lieberman wieziono do Brześcia, eskorta po drodze zrobiła sobie przerwę. Wywleczono go z więźniarki na ziemię i kopano tak długo, aż stracił przytomność. Nie omieszkując przy tym przypomnieć mu jego żydowskiego pochodzenia. „Lieberman ma mocno obity zadek” – zanotował w raporcie dla Piłsudskiego płk Kostek-Biernacki. Dziewięć lat później Lieberman odpowiadał francuskiemu towarzyszowi płomiennym artykułem, zaczynającym się od słów „On ne parle pas ainsi de la Pologne!" („Tak się nie mówi o Polsce!”). Kolegę Liebermana z PPS Kazimierza Pużaka sanacja przeczołgiwała przez całe lata 30. Jednak gdy na początku 1939 r. prezydent Ignacy Mościcki utworzył swym dekretem Ogólnopolski Komitet Pożyczki Obrony Przeciwlotniczej Pużak zawiesił na kołku wszelkie żale i zgodził wejść do jego władz. Po czym z typową dla siebie werwą namawiał Polaków do przekazywania sanacyjnemu rządowi pieniędzy na zakup dział przeciwlotniczych, ponieważ miały bronić Polski.
Takie przykłady można mnożyć jeszcze długo. Pokazują one gigantyczną różnicę mentalnościową między ówczesnymi elitami władzy w Polsce a współczesnymi. Z naszej perspektywy tamta lojalność wobec niepodległości jest nie do uwierzenia, ponieważ wykluczała absolutnie możność uciekania się po pomoc rządów innych państw, gdy samemu traciło się władzę. Korfanty, Witos, czy Lieberman gotowi byli walczyć z sanacją do upadłego, lecz prosić o wsparcie Moskwę lub Berlin - to nie wchodziło w grę, ponieważ pachniało zamachem na ojczyznę. Nawet jeśli bez tej pomocy jedyne co ich czekało, to ciąg bolesnych upokorzeń, a czasami więzienna cela.
Z przedwojennej rzeczywistości nie można oczywiście robić kalki ze współczesnością. Choćby dlatego, że Europa bardzo się zmieniła, a Niemcy na szczęście są przewidywalnym, demokratycznym państwem. Unia Europejska nie najedzie Polski, ani też nie będzie pozbawiała ją na siłę niepodległości. Relacje między jej członkami to gra interesów, toczona wedle cywilizowanych reguł. Każdy stara się coś nagiąć na swoją korzyć, lecz jeśli opór staje się zbyt silny, zaczyna się szukanie kompromisów. Gdy ktoś gra w tę grę słabo, to traci, lecz nie ginie. Z tego luksusu pełnymi garściami czerpie od dawna polska elita polityczna na wiele sposobów. Opozycja, niezdolna wygrać wyborów, szuka wsparcia w instytucjach unijnych i innych krajach członkowskich. Wierząc, że wylewanie skarg i straszenie wyrzuceniem z UE to panaceum na brak pomysłu, jak pozyskać sobie większe poparcie obywateli. Dla obecnie rządzących Unia (a przede wszystkim Niemcy) stały się wygodnym straszakiem, mobilizującym prawicowy elektorat. A skoro opozycja sama się podkłada, z dziką radością przyprawia się jej gębę kolaborantów.
Niestety salonowa zabawa, trwająca już piąty rok, okazała się znakomitym środkiem znieczulającym. W tej grze mamy i zagrożenie i zdrady, po czym wszystko okazuje się na niby. Nic złego się nie dzieje i nikt nie ponosi żadnych konsekwencji. Jej jedyny efekt to: słowa, słowa, słowa - tworzące pianę, nieustannie bitą przez media, sprzyjające jednej lub drugiej stronie.
Dopiero ostatnie warknięcie Rosji przypomniało, że w mniej spokojnych czasach, to na ile elity państwa chcą być wobec niego lojalne, może stać się kwestią śmiertelnie poważną. Dziesięć lat temu o tym, że Moskwa nie jest Brukselą zapomnieli liderzy PO na czele z premierem Tuskiem. Nawet po katastrofie smoleńskiej trzeźwieli bardzo powoli, ogrywani i upokarzani przez Władimira Putina. Rok temu rząd PiS w radosnym szale słonia w składzie porcelany uchwalał nowelizację ustawy o IPN, żeby pokazać elektoratowi, jak bardzo nikogo się nie boi. Masa rozsądnych ludzi z prawicy i lewicy słała ostrzeżenia, że Warszawa funduje sobie pałkę, którą będzie mógł wziąć do ręki każdy i walić nią Polaków po głowach. Otrzeźwienie przyszło zbyt późno. Od lat polska polityka zagraniczna była jedynie dodatkiem do krajowej. Służąc w pierwszej kolejności wykonywaniu gestów mających zwiększyć popularność rządzących. Na dokładkę nie udało się wśród elit wykształcić choćby chęci zachowania się lojalnie wobec własnego kraju.
Podczas pogłębiającego się obecnie kryzysu w relacjach z Rosją wśród liderów opozycji widać przede wszystkim gorączkowe poszukiwanie sposobu, jak skorzystać z okazji i przywalić rządzącym, a jednocześnie nie wyjść na otwartych sojuszników Putina. Czy obecny obóz władzy postawiony na miejscu opozycji zachowałby się inaczej? Trudno mieć takie złudzenia, skoro w III RP króluje naczelna zasada – nasze państwo jest nasze, dopóki w nim rządzimy. Jeśli przestajemy rządzić, to jest to już zupełnie obcy twór, niewart cienia troski. Dla Witosa, Korfantego, czy Liebermana nie byłoby miejsca w dzisiejszej Polsce. W ich oczach polityczni następcy stanowiliby jakąś niezrozumiałą aberrację, oni zaś w opinii współczesnych mogliby uchodzić, co najwyżej za skończonych idiotów.