Coraz więcej wskazuje na to, że choroba oznaczona kodem COVID-19 należeć będzie do grona burzycieli.
Kiedy w połowie XIV w. została przywleczona z Azji do Europy dżuma jej pojawienie się wyglądało niczym spełnienie proroctw z Apokalipsy św. Jana. W poszczególnych częściach Starego Kontynentu epidemia zabiła od 30 do nawet 50 proc. mieszkańców. Tysiące wsi i miasteczek zupełnie się wyludniło. A jednak choć dżuma wracała regularnie, co kilkanaście lat, budząc ciągle tę samą grozę, jej obecność nie zburzyła europejskiego ładu. Układ sił między mocarstwami na kontynencie został zachowany. Co najwyżej mniej nią dotknięte kraje z Europy Wschodniej i Północnej zaczęły zyskiwać na znaczeniu. Jak się okazało nawet śmierć niemal połowy mieszkańców Europy nie przyniosła zachwiania istniejącego stanu równowagi.
Podobnie rzecz się miała z pandemią hiszpanki. Wyjątkowo zjadliwa odmiana grypy, która pojawiła się w 1918 r. i przetoczyła przez cały świat, zabiła wedle rożnych szacunków od 50 do nawet 100 mln ludzi. Pomimo tak niewyobrażalnej liczby ofiar wirus niewiele zmienił w porządku politycznym czy ekonomicznym, ukształtowanym po I wojnie światowej. Zarówno dżuma, jak i hiszpanka, pojawiły się bowiem w momentach, gdy po wielkiej katastrofie dopiero co uformował się nowy stan równowagi i nadal rządzili przywódcy zaprawieni w bojach z kryzysami.
Przez Europę od ok. 1317 r. przetaczały się wielkie fale głodu wywołane gwałtownym ochłodzeniem się klimatu i trwającymi ponad pół roku zimami. To one zachwiały pozycją Francji i przyniosły wielki wzrost znaczenia Anglii, a także Habsburgów. Kiedy w 1347 r. pojawiła się dżuma, jedynie dopełniła zainicjowane wcześniej zmiany.
Hiszpanka nie musiała niczego burzyć, bo wcześniej zrobiła to I wojna światowa rozstrzygając o osłabieniu międzynarodowego znaczenia Niemiec, rozpadzie Austro-Węgier i upadku carskiej Rosji. Bywa jednak, że nowe choroby pojawiają się w czasach, gdy wszystko od dawna jest ustalone i wydaje wręcz niezmienne. Przywleczona przez marynarzy Krzysztofa Kolumba z Ameryki kiła rozprzestrzeniła się po Europie, gdy Anglią władali Tudorowie, Francją - Walezjusze, Rosją – Rurykowicze, a Polską, Litwą i na Węgrzech Jagiellonowie. Na tych wielkich dynastiach opierał się cały porządek polityczny kontynentu. Kiła – jak zapisał Henryk Łowmiański w „Polityce Jagiellonów” - „czyniła straszliwe spustoszenie, zwłaszcza wśród wyższych sfer, które najwięcej używały życia i folgowały namiętnościom, mając ku temu odpowiednie środki materialne”. Przenoszona drogą płciową bakteria w zaledwie kilkadziesiąt lat „wygasiła” wszystkie wymienione dynastie, przy okazji także wiele bardzo wpływowych rodów. Oparli się jej tylko wręcz niezniszczalni Habsburgowie. Po szybkiej wymianie elit władzy zaczęły się nowe czasy. Degeneracja i koniec Walezjuszy przyniosły Francji stulecie wojen domowych. Rosja wraz z wymarciem Rurykowiczów pogrążyła w Wielkiej Smucie i o mały włos nie znalazła pod polską okupacją. Z kolei Polska i Litwa bez Jagiellonów zjednoczyły się i przekształciły w monarchię elekcyjną z coraz słabszą pozycją króla. W Anglii koniec Tudorów oznaczał umocnienie pozycji Izby Gmin i otworzył drogę w stronę monarchii parlamentarnej.
Jeszcze większe zmiany przyniosły: ospa, odra i dur rzekomy w imperium Azteków. Wprawdzie znalazło się ono w stanie chaosu, gdy Hernán Cortés zdobył jego stolicę i zgładził króla Montezumę II, lecz było rzeczą niemożliwą, by garstka Hiszpanów potrafiła na dłużej zapanować nad krajem zamieszkanym przez 25 mln ludzi. Zwłaszcza, gdy mógł się on poszczycić ponad trzystu latami tradycji własnej państwowości. Tyle tylko, że organizmy jego mieszkańców nie posiadały wrodzonej odporności na przywleczone przez konkwistadorów bakterie i wirusy. Po stuleciu wielkich epidemii w 1623 r. Hiszpanie doliczyli się w Meksyku zaledwie 700 tys. ocalałych Azteków. Przetrzebiona przez nowe choroby ludność Ameryki Środkowej i Południowej pozwoliła się zdominować hiszpańskim oraz portugalskim kolonizatorom, łatwo oddając przybyszom cały kontynent.
Z perspektywy dawnych epidemii, podczas których ginęło od 30 do 80 proc. zarażonych, koronawirus z Wuhan zachowuje się - rzec można łagodnie. Jednak, choć statystycznie jedynie ok. 3 proc. chorych umiera, jego wpływ na burzenie zastanego porządku może się okazać trudny do przecenienia.
Jak na razie cała uwaga komentatorów koncentruje się na kwestii czy to, że COVID-19 niemal sparaliżował chińską gospodarkę zaowocuje ekonomicznymi perturbacjami na światową skalę. Skoro Chińczycy przestali kupować nowe auta, niemieckiemu przemysłowi samochodowemu, który od roku przeżywa bardzo ciężką zadyszkę, już zajrzała w oczy groza i nie tylko jemu. Koncerny motoryzacyjne są przecież kołem zamachowym gospodarki RFN. Podobnie rzecz się ma w Japonii oraz Korei Płd. W ciągu miesiąca Państwo Środka ograniczyło także konsumpcję ropy naftowej o 30 proc., będąc jej największym importerem. To oznacza nadpodaż surowca na światowych rynkach. Dla krajów OPEC i Rosji trudno o równie niewesołą wiadomość. Podobnie mało powodów do radości mają eksporterzy, błyskawicznie taniejących: miedzi i aluminium. Sławny ekonomista Nouriel Roubini znany z tego, że jako jeden z pierwszych zapowiadał przed 2008 r. globalny krach, na łamach "Financial Times" wieszczy, iż COVID-19 przyniesie kolejny. Nazywając koronawirusa „czarnym łabędziem”, mogącym wstrząsnąć światem. Nota bene pojęcie „czarnego łabędzia”, wymyślone przez amerykańskiego ekonomistę Nassima Taleba oznacza pojawienie się niemożliwego do przewidzenia wcześniej zdarzania inicjującego ciąg kolejnych zdarzeń, które (jak okazuje się po niewczasie) dało się przewidzieć.
Przy czym ekonomiści koncentrują się, co zrozumiałe, przede wszystkim na kwestiach gospodarczych. Tymczasem koronawirus z Wuhan jak na złość najobficiej pojawia się tam, gdzie trwający od dekad stan równowagi politycznej zdaje się powoli wyczerpywać. W Chinach prezydent Xi Jinping już ósmy rok demontuje system rządów skonstruowany niegdyś przez Deng Xiaopinga. Kolegialne sprawowanie władzy i kadencyjność w zajmowaniu najwyższych stanowisk odeszły do przeszłości. Xi wymusił nawet zmianę konstytucji, by zagwarantować sobie dożywotnio urząd prezydenta. Po latach względnych swobód trwa błyskawiczna rozbudowa systemu inwigilowania wszystkich obywateli przy użyciu najnowocześniejszych technologii. W oparciu o nie tworzy się system punktacji, premiujący uległość i posłuszeństwo. Dotkliwie karzący wszystkie jednostki opornie podporządkowujące się nakazom władzy. Dopóki Chiny znakomicie prosperowały pozycja, rządzącego twardą ręka prezydenta była niepodważalna. Jednak wedle starożytnej teorii filozoficznej władca Państwa Środka rządzi z poparciem „Niebios”, które dają mu swój mandat. Jeśli jednak okazuje się okrutnym despotą, ów mandat zostaje cofnięty. Wiadomość o swej decyzji „Niebiosa” przekazują Chińczykom, zsyłając na nich: powodzie, głód, trzęsienia ziemi oraz … epidemie. Ten komunikat oznacza nakaz wszczęcia buntu przeciw tyranowi. Klasa średnia, która narodziła się w Chinach w ciągu ostatnich dwóch dekad już wie, że partia komunistyczna nie odda jej ani grama władzy w państwie. Podobnie wielu ambitnych partyjnych przywódców wie, że Xi Jinping nie będzie się z nimi dzielił rządami. Lepszego momentu, by zaryzykować bunt, trudno szukać.
Podobnie rzeczy się mają w drugim największym ognisku epidemii. Irańska teokracja murszeje od środka, o czym świadczyły wybuchające regularnie co kilka lat zamieszki w Teheranie i największych miastach. Musi więc opierać się na mocarstwowych ambicjach i próbach ekspansji w rejonie Zatoki Perskiej. To oraz zagrożenie ze strony USA spajają naród. Ale epidemie przecinają dotychczasowe spoiwa, a władze państwa muszą bardzo się wykazać, żeby nie utracić zaufania obywateli. W Teheranie, za sprawą wirusa z Wuhan, zegar zmian mógł już zacząć tykać.
Jak na złość trzecie duże ognisko epidemii to Włochy. Zadłużony po same uszy kraj, w którym system bankowy pełen jest toksycznych aktywów. Na dokładkę najlepiej prosperującym składnikiem włoskiej gospodarki jest turystyka. Jeśli tego lata zagraniczni turyści nie przyjadą, wówczas… Tu lepiej nie kończyć zdania. Może jeszcze nadmienić, iż dopiero co elitom politycznym Italii udało się zbiorowym wysiłkiem zepchnąć do opozycji najbardziej eurosceptycznego ich przedstawiciela - Matteo Salviniego. Jednak lider Ligii Północnej tylko czyha na kolejny kryzys republiki, gdy bojący się przyszłości wyborcy zatęsknią za zdecydowanym przywódcą, na którego się od dawna kreuje.
Podobnych punktów zapalnych będzie przybywać w miarę pojawiania się COVID-19 w kolejnych krajach. Zaś państw, gdzie stare porządki trwają, już nieco zbyt długo nie brakuje. I nadal jest to dopiero początek epidemii.