"Myślicie, że lewica musi być zawsze. Nie musi" - przekonywał niedawno swoich kolegów z zarządu SLD na pierwszym posiedzeniu po wyborach Grzegorz Napieralski. I wyliczał długą listę ugrupowań, od KPN po Unię Wolności, które są dziś na politycznym cmentarzu.

Reklama

Napieralski próbuje gromadzić kapitał na krytykowaniu oficjalnej linii własnego obozu. Nie oznacza to jednak, że na pewno nie ma racji.

Zmierzch potęgi

W niepodległej Polsce politycy postkomunistycznej lewicy byli przez lata potęgą. Dzięki majątkowi odziedziczonemu po nieboszczce partii komunistycznej. I dzięki sytuacji społecznej, która pozwalała im - zauważył to kiedyś Jarosław Kaczyński - odgrywać równocześnie rolę profitenta kapitalistycznych przemian i ich głównego krytyka. Biznesowe koneksje zapewniały im komfort. Tęsknota wielu Polaków za socjalnym bezpieczeństwem zapewniała skuteczność.

Reklama

Dochodziła własna zręczność. To ludzie dawnej "Solidarności" byli autorami wielkich reform - od decentralizacji po stworzenie systemu emerytalnego z prawdziwego zdarzenia. Za to arkanów uprawiania praktycznej polityki uczyli ich dawni działacze PZPR. To Aleksander Kwaśniewski jako pierwszy docenił na wielką skalę rolę politycznego marketingu, co zapewniło mu prezydenturę na dwie kadencje. To Leszek Miller wypracował model betonowej bezwzględnej opozycji, która przyniosła mu wielkie zwycięstwo nad prawicą w 2001 r., i pokazał jako pierwszy, jak się buduje scentralizowane, wodzowskie, a jednocześnie nowoczesne partie.

Tyle że dziś takie partie mają dawni ludzie "Solidarności": Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Lewica przybrała postać wewnętrznie skłóconego bloku o nazwie Lewica i Demokraci. A marketingu młodzi liderzy lewicy powinni się uczyć od Tuska, ba, nawet od Kaczyńskiego. Uczniowie przerośli mistrzów.

Pozycję dawnych działaczy PZPR zdawało się gwarantować coś, co socjolog Mirosława Grabowska nazwała "postkomunistycznym podziałem". Oznaczało to odtwarzanie przy okazji kolejnych wyborów względnie trwałych bloków wyborców przywiązanych do tradycji "Solidarności" i do PRL. Wystarczyło, że politycy postkomunistyczni dodali do swego naturalnego elektoratu jakąś grupę Polaków niezadowolonych z przemian, by mogli bez problemu sięgać po władzę.

Reklama

Widmo zagłady

Dziś ten podział traci na znaczeniu. Socjolog Tomasz Żukowski jeszcze kilka lat temu sądził, że nowym źródłem siły postkomunistycznej lewicy będzie upodabnianie się polskiego życia politycznego do stosunków w Europie Zachodniej. Choć SLD powstał jako swoisty związek zawodowy dawnych funkcjonariuszy PZPR, to zaczął pełnić funkcję socjaldemokracji. Miało mu to gwarantować trwałe miejsce na scenie. W parlamencie europejskim frakcja socjaldemokratyczna jest cały czas jedną z najsilniejszych grup.

Dziś Żukowski nie jest już pewien tej prawidłowości. "Oczywiście, zachodnie elity będą zabiegać o podtrzymanie siły lewicy w Polsce, ale nic tu nie jest automatyczne. Mamy przykład Irlandii, gdzie przeważają dwie tradycyjne partie centroprawicowe, a lewica bywa najwyżej języczkiem u wagi" - przypomina.

- Lewica w tej postaci, czerpiąca swoją siłę z tradycji PZPR, jest skazana na porażkę i dalszą marginalizację - twierdzi z kolei lewicowy sojolog Kazimierz Kik. Najbardziej powściągliwy jest politolog Marek Migalski. - Wahadło wychyliło się w prawo i ta tendencja utrzyma się przez kilka następnych kadencji. Ale w Polsce jest lewicowy elektorat i on będzie miał swoją reprezentację. A klucz znajduje się w rękach polityków SLD, bo to oni dysponują strukturami i budżetowymi pieniędzmi.

Możliwe więc, że politycy lewicy powinni mieć nadzieję, ale jak na razie ma ona charakter czysto wirtualny. Opowiada poseł Platformy Obywatelskiej: "Mam wrażenie, że koledzy z SLD pogodzili się z tym, że nie będą grali pierwszych skrzypiec, a koalicja z nami to szczyt ich marzeń. I starają się za wszelką cenę zaprzyjaźnić".

Poseł PiS dodaje: "Gdy rozmawiam z szeregowymi posłami lewicy, wciąż nie mogą się otrząsnąć z szoku. W ich okręgach nawet wiele tradycyjnie związanych z nimi środowisk poparło w ostatnich wyborach Platformę".

Pozarządowe przystawki

Ów szok połączony z alergicznym odreagowywaniem okresu rządów Prawa i Sprawiedliwości wyczuwa się w każdym wystąpieniu czołowych polityków w parlamencie. Klub LiD nie wystawił własnego kandydata na marszałka i poparł polityka PO Bronisława Komorowskiego, choć od wielu kadencji jest regułą, że cała opozycja w tym głosowaniu kontestuje kandydata większości. W debacie nad expose Donalda Tuska Wojciech Olejniczak i Marek Borowski pretensje do zwycięzców ograniczyli do minimum, atakując głównie rząd Kaczyńskiego. Nawet podczas awantur wokół nowego budżetu lewica była co najwyżej "półopozycją". Owszem, głosowała za większością prospołecznych poprawek PiS i czasem zgłaszała własne, ale ustami między innymi Olejniczaka przypominała na każdym kroku, że to projekt poprzedniej ekipy. Tak jakby wciąż trwała w najlepsze wojna III i IV RP. I tak jakby liderzy lewicy nie stracili nadziei, że serce Donalda Tuska zmięknie. Że doprosi ich do koalicji, tak jak dobrała ich sobie w Warszawie Hanna Gronkiewicz-Waltz

Kto wie, czy gdyby Tusk przygarnął ich mocniej do piersi, nie zamordowałby lewicy jak Kaczyński Giertycha i Leppera. Z różnych powodów nie chciał tego zrobić. Ale i tak sejmowy zagończyk Marek Suski z PiS nazwał lewicę "pozarządowymi przystawkami" Platformy. To określenie jest poręcznym narzędziem, jakim politycy PiS kłują równocześnie obie partie. Ale w epitecie Suskiego zawiera się też groźna wróżba: wizja podzielenia przez postkomunistów losu LPR i Samoobrony.

Na lewicy podobna diagnoza jest oczywiście odrzucana, ale czy totalnie? "Wybory były plebiscytem za czy przeciw PiS, więc wielu naszych wyborców poparło PO. My mamy z tą partią podobne poglądy na prawa człowieka, ale przecież będziemy z nią walczyć w sprawach społecznych i światopoglądowych" - deklaruje Ryszard Kalisz. Przyznaje jednak, że "problem odróżniania się od partii Tuska istnieje".

Grzegorz Napieralski dowodzi, że wspólne głosowania niczego nie dowodzą. "Przecież w poprzedniej kadencji Platforma głosowała w kluczowych sprawach podobnie jak PiS, a potem wygrała z nim wybory" - przypomina sekretarz generalny SLD. Ale kilka zdań później sam przyznaje: "Boję się, że lewica może się stoczyć do roli młodszego brata PO".

Młodszy brat

To braterstwo jest najbardziej widoczne w świecie czystej polityki, a za jej symbol może uchodzić właśnie Ryszard Kalisz, który jako nowy szef komisji sprawiedliwości gorliwie bronił nowego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego przed oskarżeniami posłów PiS, że jest "adwokatem Krauzego i Stokłosy", a potem przechadzał się z nim w świetle kamer po sejmowych korytarzach. Lewica nie tylko wspiera Platformę w jej atakach na CBA, ale żyruje przeprowadzane przez nią zmiany w służbach specjalnych, dyplomacji czy ministerstwie obrony.

Z czego wynika ten wspólny marsz? Po części z poczucia wspólnoty interesów. Polityka kadrowa czy antykorupcyjne zapędy PiS-owskiej ekipy wywoływały w szeregach SLD jeszcze większą nerwowość niż wśród czołówki PO. Ale po części być może także z nastawienia lewicowych elit po wyborach. - Zwłaszcza starsi politycy, tacy jak Szmajdziński, Kalisz czy Janusz Zemke są minimalistami. Zadowoleni ze stanowisk, które otrzymali w parlamencie, rozumują kategoriami najbliższej kadencji - mówi parlamentarzysta lewicy bliski Napieralskiemu.

W tej bliskości z nowymi rządzącymi kryje się pułapka. Czym dłużej będzie trwała debata nad rozliczaniem PiS-owskiej ekipy, tym dłużej lewica nie będzie się odróżniać od PO. Tym łatwiej jej dawni wyborcy będą uznawać swój nowy wybór - silniejszego, czyli Platformy - za coś wartego podtrzymania. Posłowie LiD łączą dziś nadzieje z parlamentarnym dochodzeniem w sprawie śmierci Barbary Blidy. Ma ono przedstawić ich własne polityczne środowisko w nowej roli - ofiary, a nie sprawców nadużyć. Ale czas takich remamentów będzie też czasem zmarnowanym z punktu widzenia punktowania nowej ekipy rządowej. W tym sensie Platformie opłaca się wciągać kolegów z lewicy w antypisowskie igrzyska. Powinni im zafundować jeszcze pięć takich komisji.

W teorii głównym polem konfrontacji lewicowej opozycji z obozem liberalnym przy władzy ma być polityka społeczno-gospodarcza. Nic dziwnego, że liderzy LiD zgodnie krytykują bon edukacyjny (bo "różnicuje szkoły na lepsze i gorsze"), sprzeciwiają się obniżce podatków i żądają wyższych płac dla budżetowki.

Socjalni liberałowie

Kłopot w tym, że społeczny przekaz lewicy w poprzednich kadencjach był zupełnie nieczytelny. Lewicowi premierzy Leszek Miller i Marek Belka okazali się twardymi liberałami. Z kolei podczas rządów PiS partia Olejniczaka występowała na przemian w roli obrońcy uprawnień socjalnych słabszych grup (skądinąd niespecjalnie zagrożonych polityką Kaczyńskiego), to znów racji establishmentu III RP (na przykład, gdy broniła dobrego imienia Leszka Balcerowicza). W efekcie stała się ugrupowaniem trochę dla nikogo. Zadowoleni i aspirujący do zadowolenia wybrali Platformę. "Wykluczeni" - PiS. Peerelowski sentyment okazał się paliwem wygasającym.

Ta słabość może mieć po części charakter strukturalny. Surowy recenzent z pozycji lewicowych Kazimierz Kik zaczyna swoją krytykę od piętnowania SLD i LiD jako formacji niemających nic wspólnego z myślą socjaldemokratyczną. Wie, co mówi - w swoim czasie próbował bez powodzenia tworzyć dla nich think tank. Kończy jednak uwagą, że w Polsce typowy elektorat socjaldemokratyczny - wolnomyślny i równocześnie socjalny - jest słaby. Ludzie uważający się za "wykluczonych" garną się pod skrzydła Kościoła. Są wdzięczniejszym celem łowów dla PiS niż lewicy.

Pozostaje tematyka ideologiczna i rzeczywiście liderzy LiD przestrzegają chętnie przed "dyktatem biskupów" w sprawie religii na maturach czy zapłodnienia in vitro. Równie chętnie angażują się w spory wokół tempa integracji europejskiej, wymachując Kartą praw podstawowych. Tyle że z wszelkich sondaży nie wynika, aby Polaków te akurat tematy rozpalały. Mają oni swoje zdanie, ale skłonni są obdarzyć zaufaniem nawet te formacje, które są z nim mało zgodne. Albo które lawirują, jak Platforma.

Samo przywództwo Wojciecha Olejniczaka okazało się programowo mało spójne. Młody lider poruszający się niepewnie w świecie idei miotał się między radami antyglobalistycznego radykała (niestety o wyczuciu społecznym bywalca stołecznych salonów) Sławomira Sierakowskiego i opiniami starego wygi Krzysztofa Janika optującego za kursem ku centrum. Ale nie to było jego największym nieszczęściem. PiS jest równie niejednoznaczne, a łamańce PO obiecującej wszystko wszystkim będą kiedyś wykładane w szkole jako przykład przewagi socjotechniki nad rzeczywistością.

Bez wiatru w żagle

Poważniejszym kłopotem dla LiD jest brak społecznego wiatru w żagle. Symboliczny spór o III i IV RP stał się spektaklem dwóch aktorów: Tuska i Kaczyńskiego, z Olejniczaka czyniąc statystę, a lewicę sprowadzając - przy wszystkich różnicach historycznych i programowych - do roli przybudówki PO. Co więcej, choć w Polsce jest wielu ludzi deklarujących się jako lewicowcy (według badań profesora Janusza Czapińskiego prawie 40 procent), nie muszą oni głosować na lewicę. Jej funkcję zaczęło już spełniać w sprawach społecznych PiS, a częściowo nawet obsypująca obietnicami płacowymi kogo się da - Platforma. Rolę lewicy światopoglądowej gra dorywczo PO. Nie musi się nawet bardzo starać. Wystarczy, że będzie wygrażać ojcu Rydzykowi i wykonywać takie gesty jak minister Kopacz w sprawie finansowania in vitro.

Brak wolnego pola nie byłby może dla lewicy aż tak dojmujący, gdyby ta miała inne atuty. Tymczasem, jak mówi profesor Kik: - Brakuje jej wiarygodności i charyzmatycznych liderów.

Co do wiarygodności - debiut lewicy w nowym parlamencie zbiega się z wyrokiem uniewinniającym Aleksandrą Jakubowską w sprawie będącej odpryskiem afery Rywina. Liderzy lewicy przyjęli go z triumfem, odtrąbiając oczyszczenie całego ich politycznego środowiska. Nie ma jednak pewności, czy Polacy myślą podobnie. I czy najbardziej spektakularnie przesłuchania liderów PiS przed komisją śledczą posła Kalisza przywrócą im samym dobre imię.

Co do liderów - już nawet Wojciech Olejniczak ogłosił, w wywiadzie dla Roberta Mazurka, że Aleksander Kwaśniewski pogrążył swoją formację. Sięgnięcie po wypalonego byłego prezydenta było jednak aktem rozpaczy. Lewica ma garstkę wygadanych, niebojących się kamer polityków. Tyle że jedni grzeszą kostycznością godną Unii Wolności (Marek Borowski), inni budują głównie własny, skądinąd malowniczy wizerunek, ale nie mocny przekaz całej partii (Ryszard Kalisz), jeszcze inni mówią niezwykle twardym językiem, a jednak są mało wyraziści (Grzegorz Napieralski), Symbolem polityka poprawnego, a jednak niepowalającego na kolana jest sam lider Wojciech Olejniczak. Lider - przypomnijmy - trochę z przymusu, bo przecież jeszcze w czasie kampanii zapowiadał podzielenie się władzą z Kwaśniewskim. Z kim podzieli się władzą teraz?

Pojedynek na plotki

Pozostający w cieniu Janik chwali się, że lewica to dziś jedyna formacja niewodzowska, podejmująca decyzje kolegialnie. I to prawda. Tyle że jest to kolegialność zbiorowości niepewnej i rozrywanej partykularyzmami. Bez człowieka, który wskazywałby choć symbolicznie kierunek.

Najbardziej widowiskowym przykładem takiego rozrywania jest spór dzielący tandem młodych liderów: Olejniczaka i Napieralskiego. Ten drugi rozlicza tego pierwszego za wszystko: za nieczytelną, zbyt centrową formułę LiD zamiast sprawdzonego szyldu SLD, za postawienie na Kwaśniewskiego, za zbytnią miękkość ideologiczną. Toksyczność wzajemnych stosunków jest tak wielka, że zwolennicy Olejniczaka posuwają się do kolportowania plotek. Napieralski, pod którego kontrolą pozostaje szczecińska organizacja SLD, miał być odpowiedzialny za pojawienie się się Kwaśniewskiego na mównicy w stanie "przemęczenia". Celem tej intrygi była podobno kompromitacja obecnego lidera LiD, nawet za cenę przegranych wyborów.

Zwolennicy Napieralskiego nie dysponują aż taką amunicją. Za to przestawiają Olejniczaka jako marionetkę. Za sznurki mają pociągać dwaj starzy aparatczycy z Millerowskich czasów: Janik i Lech Nikolski. To oni są obciążani odpowiedzialnością za wszystkie nieszczęścia partii.

Na tę wojnę nakładają się zbiorowe żale SLD-owskiego aparatu, dla którego na listach, a w konsekwencji i w parlamencie znalazło się zbyt wielu "zdrajców" z SdPL na czele z "arcyzdrajcą" Borowskim. Symbolem tej krzywdy jest Śląsk, gdzie miejscowego lidera Zbyszka Zaborowskiego "szczyszczono", żeby zrobić miejsce dla spadochroniarza Andrzeja Celińskiego. Takie nastroje mogą być atutem Napieralskiego na czerwcowym kongresie Sojuszu. Albo pokona Olejniczaka, albo zmusi go do znaczących ustępstw.

Czy jednak uczyni to cele lewicy bardziej czytelnymi? Na liście pretensji Napieralskiego jest i niewyraźne stanowisko wobec Platformy. Gdy jednak pytam sekretarza generalnego, pod jakimi sztandarami chce walczyć z partią Tuska, wskazuje na trzy hasła: rozwój edukacji, zapobieganie bezrobociu i obronę swobód światopoglądowych. Olejniczak podpisałby się pod tym wszystkimi rękami i nogami.

Lewica przyczajona

W teorii wojna miękkiego Olejniczaka z twardszym Napieralskim przypomina rozgrywkę liberała Kwaśniewskiego z betonowym Millerem z lat 90. Kaliber tamtych i tych postaci jest jednak jak na razie nieporównywalny. Obrońcy obu młodych polityków mogą wskazywać na różnice wieku: Miller i Kwaśniewski dali się poznać jako ludzie po czterdziestce. Tyle że lewica nie ma za wiele czasu. Czekanie aż liderzy nabiorą patyny albo po prostu dorosną może się okazać zabójcze.

Krzysztof Janik, istotny twórca obecnej linii lewicy, wierzy, że czasu jest sporo. W dawnej rozmowie z autorem tego tekstu przewidywał, że po Kaczyńskim będzie rządził Tusk. Dziś mówi, że jego scenariusz się sprawdza. Zgranie się obu liderów z pokolenia dawnej antykomunistycznej opozycji ma przynieść definitywne zakończenie sporów z czasów Okrągłego Stołu. Profitentem ma być - tyle że za dobre kilka lat - Olejniczak, za którym przemawia choćby biologia.

Do rachub Janika można dorzucić wiele sytuacji do wyobrażenia: od intelektualnego uwiądu wodzowskich partii PO i PiS po perspektywę zaostrzenia nieistotnych dziś sporów światopoglądowych, które wydają się najgroźniejszą bronią lewicy. A jednak przedwczesne grzebanie głównych aktorów wydaje się pozbawione sensu. Powtórzę metaforę Macieja Łętowskiego: prawdziwego lidera rozpoznaje się jako samca, który zwołuje stado rykiem. Nie widzę takiej postaci w obozie lewicy. A gdy zwolennik Olejniczaka przekonuje mnie, że dobrym kandydatem na kolejnego prezydenta byłby misiowaty partyjny funkcjonariusz Jerzy Szmajdziński, bo "spokojny", tracę wiarę w siły witalne całej formacji.

"PO wygrała na fali nastrojów antypisowskich i nie możemy się im przeciwstawić. Ale umiemy się przyczaić" - tak uzasadnia defensywną linię Olejniczaka-Janika europoseł lewicy. Politolog Marek Migalski uznaje te racje. "Na ich miejscu nie przystępowałbym za szybko do frontalnej wojny z Platformą. Ale oczywiście powinni wykorzystać ten czas, szykować się, szkolić, zwoływać programowe konferencje. Pracować nad sobą" - mówi badacz sceny politycznej.

Czy tak się dzieje i czy będzie się dziać? Na razie lewica zajęta jest sobą. Gdy Napieralski usiłował zwołać do Spały konferencję programową będącą ewidentnie demonstracją przeciw Olejniczakowi, ten robił wszystko, aby do niej nie dopuścić. Ostatecznie ogłosił, że wyjeżdża do... Wietnamu na zaproszenie tamtejszej partii komunistycznej.

Tam nie podpowiedzą mu chyba, jak się przygotować do decydującej rozgrywki z partią Donalda Tuska.