Chicagowskie molo sięga na ponad kilometr w głąb jeziora Michigan. Jest oczywiście bez porównania potężniejsze od swoich odpowiedników w europejskich kurortach. Postawiono na nim gigantyczny pasaż handlowy ukrywający się pod przewrotną nazwą "Dziecięcego muzeum". Faktycznie, sklepów z zabawkami i fast foodów dla dzieci jest tutaj najwięcej. W jednym z nich rządzi pluszak w stroju Batmana. Poczciwy miś przytulanka przebrany w kompletny strój komiksowego superbohatera naprawdę "budzi szacun".

Reklama

Stulecie postępu

W sklepie z pamiątkami wspaniały plakat z wystawy światowej, którą Chicago organizowało w 1933 roku. Utrzymany w duchu najbardziej zdyscyplinowanego, a zarazem rozbawionego amerykańskiego modernizmu: podbite przez człowieka seledynowe niebo przecinają samoloty i sterowce, na wirującej kuli ziemskiej zamiast robociarza czy żołnierza tańczy dama w sukience odsłaniającej uda i w śmiesznym kapelusiku. Ramę tworzą futurystycznie roztańczone drapacze chmur z chicagowskiej Magnificent Mile i ulice pełne samochodów. Podpis głosi: "Stulecie Postępu, 1833 - 1933". Rok 1933 jest tutaj złośliwym chichotem historii. Właśnie w tym roku w Niemczech doszła do władzy NSDAP, demon po raz kolejny podstawił nogę Zachodowi próbującemu podążać swoją drogą ku indywidualnemu i zbiorowemu szczęściu. Nie ma we mnie żadnej satysfakcji, która na widok takich paradoksów ożywia zwykle naszych rodzimych wrogów idei postępu, pasażerów na gapę nowoczesności. To, co było alternatywne wobec zachodniego postępu w jego amerykańskiej, angielskiej czy francuskiej wersji, okazało się tak dalece gorsze, że nauczyłem się egzorcyzmować z siebie nawet pokusę ironii. I w tej kwestii staję się pomału purytańskim zrzędą. Nawet chłopcom i dziewczętom z prawackich i lewackich formacyjnych środowisk przyglądam się z niesłabnącą uwagą już wyłącznie dlatego, żeby wiedzieć, czy ich typowa dla późnodziecięcego wieku żądza śmierci - lubiąca przebierać się w rozmaite ideologiczne kostiumy, wyrażająca się w głodzie "silnych wartości" i ideologicznej mobilizacji - nie wygra w nich aby z równie naturalnym u dojrzewających ludzi pragnieniem życia, kariery i przystosowania. Pragnieniem tylko z pozoru nudnym, tylko z pozoru niepozostawiającym po sobie wielkich dzieł.

Ameryka jest wypełniona genialnymi pomnikami demokratycznego życia codziennego. Natrafiamy na nie wszędzie, począwszy od Mostu Brooklińskiego w sercu Nowego Jorku, na widok którego poeta Hart Crane wykrzyknął "fury fused!" (oto zespolona furia!), przez Magnificent Mile, skończywszy na malarstwie Edwarda Hoppera, którego wielka retrospektywa kończy się właśnie w chicagowskim Instytucie Sztuki. Sam spędziłem kwadrans naprzeciwko słynnego obrazu "Nocne jastrzębie", na którym facet w stroju Humphreya Bogarta i dziewczyna w lekkiej czerwonej sukience późno w nocy "dogrywają się" za kontuarem jakiegoś baru. Na tych paru sekundach ich prywatnej wieczności skupia się zarówno uwaga artysty, jak i światło na tym obrazie. Bo za oknami jasno oświetlonego baru jest już wyłącznie mrok, nieprzenikniony i groźny.

Reklama

Dwaj moi ostatni mistrzowie, ojcowie, których mimo całej mojej edypalnej pasji nie próbowałem uśmiercić, Andrzej Bobkowski i George Orwell, byliby tego samego zdania. Ani konserwatywne zrzędzenie w imię "silnych wartości", ani lewicowa pogarda dla sytego "dobrego człowieka" współczesnego liberalizmu nigdy się ich nie imała. Za dużo widzieli, za dużo zapamiętali, za bardzo byli dorośli, żeby nie pękać ze śmiechu na widok chłopaczków w krótkich spodenkach z zabawką ideologicznych "silnych wartości" w chudych rączkach i znudzonych główkach. Może dlatego Bobkowski nie miał dla nich żadnej litości w swoim gwatemalskim "Dzienniku modelarza", a socjalista Orwell bez skrupułów pisał raporty na temat angielskich stalinowców dla churchillowskiego MI-5.

Kuchnia głodomorów

Pizzerię Uno w centrum Chicago reklamuje na zdjęciu zrobionym w 1940 roku roześmiany Włoch w czarnym garniturze, białych lakierkach i kapeluszu. Pewnie to weteran starej gwardii Ala Capone, który zainwestował w gastronomię rezerwy finansowe z jakiegoś skoku. Ta pizza nie przypomina niczego, co pod tą nazwą znamy w Europie czy w Polsce. To gruby na jakieś cztery palce wielowarstwowy tort mięsny (na placku z ciasta ułożono warstwę mielonej wieprzowiny, na niej kawałki wołowiny, na nich salami, na nim bardziej zwyczajną kiełbachę, a to wszystko pokryto jeszcze warstwą kurczaka i obficie zalano serową polewą). Inne specjały amerykańskiej kuchni - półkilogramowe hamburgery i kilogramowe steki - są oparte na tej samej zasadzie prostego, taniego przesytu. Kiedy już się je strawi - zwykle w 24 albo nawet 48 godzin po posiłku - ta kulinarna zasada przestaje jednak śmieszyć. Wystarczy, że przypomnimy sobie, kto i dla kogo wymyślił tę kuchnię. Wymyślili ją sami dla siebie wygłodniali imigranci z Irlandii, Polski, Sycylii, żydowskich gett z Europy Wschodniej. To kuchnia realizująca najskrytsze marzenia głodomorów z całej Europy. Ja przyjechałem tutaj ze Starego Kontynentu najedzony. Moja pensja w mocnej złotówce, wydawana w kraju upadłego dolara, sprawia, że czuję się trochę tak jak dusza potępiona, która na mocy jakiegoś przeoczenia odwiedza niebo, wyposażona w dodatku w forsę pozwalającą jej żyć życiem miejscowych archaniołów. Ale nawet dzisiaj nie widzę powodu, żeby krzywić się na tutejsze dania ludowej kuchni, przepraszam, kuchni klasy średniej. Bo w USA, kraju kilogramowych hamburgerów, przekładańców z pięciu rodzajów mięsa i Murzynów uganiających się SUV-ami po ulicach getta, nie ma przecież żadnych klas społecznych. Tutaj - w społeczeństwie aspiracji, a nie faktycznych tożsamości klasowych - nawet proletariackie doły uważają się za członków klasy średniej, którym co najwyżej chwilowo nie wiedzie się tak, jak powinno. Ale przecież los się kiedyś musi odmienić. Jeszcze jedno oszustwo, zupełnie inne i chyba mimo wszystko nieco przyjemniejsze niż to, które testowano na nas.

Reklama

Dla Ameryki jako mitu demokratycznego społeczeństwa bezklasowego największym koszmarem są oczywiście krótkie przebłyski tego, co realne, w których ukazuje się obraz tutejszej twardej oligarchii. Gdzie nie ma już zbyt wielu przykładów społecznego awansu "od pucybuta do milionera". Dzieci bogatych elit reprodukują pozycję swoich przodków, a dzieci "niższej klasy średniej" będą reprodukować bezsilność swoich rodziców zapatrzonych w soap opery albo przeżywając własne nadzieje pod postacią pokazywanych im na kilkuset kanałach tutejszej telewizji pokulturowych ikon ludzi sukcesu. Np. Donalda Trumpa, sześćdziesięciokilkuletniego miliardera budującego właśnie w centrum Chicago swoją nową tower i pokazującego się w mediach z łysiną przesłoniętą eleganckim tupecikiem u boku kolejnych imponujących trzydziestoletnich blondynek. Widać w tym witalizm, wręcz heroizm człowieka pragnącego - jak wszyscy w Ameryce - wyrwać się z ostatnich ograniczeń natury. Jednak ostatecznie jest to przygoda zarezerwowana wyłącznie dla górnych dziesięciu tysięcy.

Ostatnia amerykańska socjalistka

Indywidualistyczna i oligarchiczna Ameryka to społeczeństwo, jakim Europa nigdy się do końca nie stała. Dlatego z pewną melancholią przyjmuję wyniki prawyborów w Indianie i Karolinie Północnej. Mimo całego swojego uporu, Hillary Clinton wydaje się powoli tonąć. A właściwie tylko ona przypominała choć trochę polityka tradycyjnej europejskiej socjaldemokracji. Choćby ze swoim marzeniem obdarowania Amerykanów europejskim powszechnym systemem ubezpieczeń zdrowotnych. Nawet licytację z Johnem McCainem na podatkowe prezenty dla "niższej klasy średniej" Hillary prowadziła w trochę bardziej odpowiedzialny sposób. Kiedy McCain zawistował propozycją zniesienia akcyzy na benzynę, Hillary weszła w licytację, proponując jednocześnie, aby powstałą w ten sposób dziurę budżetową, czy raczej dziurę w dziurze, zapełnić, sięgając do kieszeni największych amerykańskich korporacji naftowych, które na obecnej drożyźnie zarabiają dodatkowe miliardy. Wtedy została nazwana przez najbardziej nawet umiarkowane liberalne media lewicową populistką, a co dowcipniejsi republikańscy satyrycy porównali ją wręcz do Hugo Chaveza. Przypominanie o konieczności płacenia rachunków to, widać, ostatnia rzecz, jaką należy robić w kampanii wyborczej.

Kiedy Hillary w końcu odejdzie, pozostanie finał, w którym Denzel Washington zetrze się w heroicznym boju z "zaginionym w akcji". Bo Obama nauczył się odgrywać rolę oszlifowanego i wybielonego Murzyna, którego nie boją się białe kobiety. A McCain to postać jak z filmów z Chuckiem Norrisem czy Sylwestrem Stallone. Nie dość, że on naprawdę był w wietnamskiej niewoli, gdzie nawet podtrzymywał na duchu towarzyszy broni, organizując zbiorowe modlitwy, to jeszcze pozostał do dzisiaj wierny Reaganowskiej mobilizacji przeciwko imperium zła, czymkolwiek by ono na obecnym etapie było.

Kiedy jednak myślę o McCainie, wcale nie jest mi do śmiechu. Raczej pogłębia się moje własne biograficzne i tożsamościowe rozszczepienie. Z jednej strony ja dzisiejszy, zrekonstruowany, rozumny, wiem doskonale, jaka jest cena za Reaganowskie zwycięstwo nad imperium zła. Za kolejną falę rynkowej globalizacji, która ostatecznie pochłonęła zarówno komunizm, jak i "Solidarność". I wydrążyła do końca tradycyjnie rozumiane narody, wspólnoty, a nawet wartości, całą prawicowość sprowadzając do prostackiej formuły: nie będziemy płacić podatków! A jednocześnie patrząc na McCaina, który nawet po siedemdziesiątce pozostał na etapie "Rambo" i "Zaginionego w akcji" i pewnie nigdy nie obejrzał "Hot Shots II" braci Zuckerów, ogarnia mnie melancholia. Bo na dnie mojej pamięci żyje dwudziestolatek, który wie doskonale, dlaczego w Peerelu lat 80., między wyposażonym w legalne środki przymusu Jaruzelskim a bezsilnym Wałęsą, sam wybrał "silne dobro" Reaganowskiej rewolucji konserwatywnej.

Ale nawet McCainowi zdecydowanie łatwiej było pozostać twardzielem w niewoli Vietcongu niż w finale prezydenckiego wyścigu. Ten zwolennik silnego (a więc utrzymywanego z podatków obywateli) państwa w kwestii aborcji opowiadający się za kompromisem posuniętym bardzo daleko w stronę respektowania wyboru kobiety, skapitulował na całej linii. Zredukował swój program do neokonserwatywnego minimum: niższe podatki i obietnica mianowania kolejnych konserwatywnych sędziów, którzy przyduszą kolanem tutejszy aborcyjny kompromis. Tylko w sprawie Iraku McCain pozostał autentyczny. Ze swoim "pozostaniemy tam choćby 100 lat, jeśli będzie trzeba" sam siebie kopnął boleśnie w kostkę, torując drogę do prezydentury Barackowi Obamie. Bo ten w kwestii Iraku ma nawet mniej wątpliwości niż Hillary Clinton. Obiecuje wyprowadzić stamtąd Amerykanów natychmiast, bez zastanawiania się nad konsekwencjami. W końcu to Bush zjadł na obiad Saddama, więc Obama nie ma zamiaru płacić jakichkolwiek rachunków.