p
Paweł Marczewski: W trwającej właśnie w USA kampanii wyborczej trójka najważniejszych kandydatów próbuje prezentować się jako osoby zdolne do zawierania ponadpartyjnych porozumień. John McCain podkreśla, że w wielu sprawach głosował w Senacie wspólnie z Demokratami. Barack Obama mówi wręcz o postpartyjności.
Bruce Ackerman*: Do słów McCaina, Clinton i Obamy podchodziłbym z przymrużeniem oka. Oczywiste jest, że w tych wyborach zmierzy się para kandydatów bardziej różniących się ideologicznie, niż miało to miejsce w każdych wyborach po 1980 roku, czyli po tym, jak zmierzyli się ze sobą Ronald Reagan i Jimmy Carter. Między dzisiejszymi kandydatami są pewne punkty wspólne. Niezależnie od tego, kto wygra, zamknięte zostanie więzienie w bazie wojskowej Guantanamo, nie będzie już przyzwolenia na stosowanie tortur podczas przesłuchań. Podjęte też zostaną starania na rzecz podpisania protokołu z Kioto i przeciwdziałania globalnemu ociepleniu. Pomiędzy kandydatami panuje zgoda co do fundamentalnych praw człowieka i problemów ochrony środowiska. Natomiast nie ma i nie będzie zgody co do spraw zasadniczych: wojny w Iraku i państwa dobrobytu, czyli redystrybucji bogactwa oraz opodatkowania. Pierwsze dwa lata prezydentury upłyną pod znakiem Iraku, a także prób uporania się z problemem opieki zdrowotnej i podatków. Podział władz stanie się sprawą decydującą. Demokraci oczywiście zachowają przewagę w Kongresie, pytanie tylko, jak dużą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą mieli 56 - 57 miejsc w Senacie oraz przewagę 80 - 90 miejsc w Izbie Reprezentantów. Jeśli prezydentem zostanie ich kandydat, będzie to oznaczało koniec wprowadzonych przez Busha ulg podatkowych dla najzamożniejszych, gruntowną reformę systemu opieki zdrowotnej oraz wycofanie wojsk z Iraku.
Jednak retoryka porozumienia ponad podziałami wydaje się wyjątkowo dobrze działać na spragnionych zmian amerykańskich wyborców...
Problem polega na tym, że żaden z kandydatów nie ma wyrazistych pomysłów na zmianę. Czy poza zakończeniem misji w Iraku sformułowano jakieś pomysły na nowe otwarcie w polityce zagranicznej? Sprzeciwiałem się amerykańskiej interwencji od samego początku, ale wycofanie się z moralnej i strategicznej katastrofy nie powinno być mylone z twórczą polityką zagraniczną. Podobnie drobne korekty w zakresie redystrybucji dochodów i ochrony środowiska nie oznaczają jeszcze zerwania ze status quo. Republikański program liberalizacji gospodarki stracił impet. Przyczyną jest przede wszystkim zawarte przez Republikanów przymierze ze skrajną chrześcijańską prawicą, osobliwy alians między ekonomicznym indywidualizmem i religijnym moralizatorstwem. Wybór McCaina niewiele tu zmieni, Demokraci skutecznie zablokują próby reanimowania tego sojuszu. Sami Demokraci nie mają jednak żadnej wizji nowego porządku światowego, by użyć fantastycznego sformułowania George'a W. Busha. Polityka zagraniczna Billa Clintona była niespójna, polityka zagraniczna Busha skończyła się porażką, potrzeba zatem świeżego spojrzenia. Hillary Clinton nie dostrzega tego, że w sprawach zagranicznych jej mężowi nie udało się osiągnąć niczego trwałego. Zapewne, tak samo jak on, będzie się koncentrowała na bieżących problemach, zamiast zastanowić się nad sposobami zbudowania porządku, w którym byłoby miejsce dla Europy, Indii i Chin.
Twierdzi pan, że żaden z pretendentów do fotela prezydenckiego nie ma mocnego programu rzeczywistej zmiany. Publikowaliśmy niedawno na łamach Europy tekst Johna Judisa ukazujący Baracka Obamę jako uosobienie towarzyszących Ameryce od jej zarania marzeń o zbudowaniu całkowicie nowego społeczeństwa bez oglądania się na uwarunkowania historyczne. Czy ten swoisty mesjanizm to wyłącznie propaganda wyborcza?
Każde pokolenie w historii Stanów Zjednoczonych chciało nowego początku. Prawdą jest, że Obama, w przeciwieństwie do Hillary Clinton, uosabia sprzeciw wobec ostatnich 16 lat. Kiedy jednak przyjrzeć się jego propozycjom, są praktycznie niemożliwe do odróżnienia od tego, co proponuje Clinton. Różnice między nimi są marginalne. W ciągu pierwszych dwóch lat prezydentury zrobi dokładnie to samo co Clinton, czyli zajmie się kwestiami, o których mówiłem wcześniej: zamknie Guantanamo, poprze inicjatywy mające przeciwdziałać globalnemu ociepleniu, zniesie ulgi dla najzamożniejszych, wprowadzi jakąś formę uniwersalnego systemu opieki zdrowotnej i wycofa się z Iraku. Te pięć punktów całkowicie zdominuje amerykańską politykę do 2010 roku, oczywiście zakładając, że nie będzie miał miejsca kolejny atak terrorystyczny. Trudno je nazwać rewolucyjnymi, nie przyniosą żadnej radykalnej zmiany. Pytanie brzmi: co potem? Zarówno Clinton, jak i Obama nie zaczęli nawet myśleć o sprawach, którymi należałoby się zająć w drugiej części kadencji. Żadne z nich nie zastanawia się, jak uporządkować świat po chaosie rządów Clintona i katastrofie Busha; co zrobić, by zachować liberalne wartości, prawa człowieka, wolny handel, demokratyczną samorządność i sprawić, by państwa takie jak Indie i Chiny ich nie odrzuciły.
Żąda pan od kandydatów śmiałych wizji, tymczasem nawet w sprawach wymagających natychmiastowego rozwiązania wydają się oni niekonsekwentni. Michael Walzer powiedział mi niedawno, że nawet obiecujący szybką ewakuację z Iraku Barack Obama ostatecznie jej nie przeprowadzi. Odwiodą go od tego jego doradcy oraz wojskowi świadomi, że wycofania Amerykanów nie chce nie tylko iracki rząd, lecz także sąsiedzi Iraku obawiający się destabilizacji w regionie. Pan natomiast jest przekonany, że jeśli zwycięży kandydat Demokratów, amerykańskie wojska znikną z rejonu Zatoki Perskiej.
Amerykańskie wojska zostaną wycofane. Ewakuacja nie będzie oczywiście przypominała tej z ostatnich dni wojny w Wietnamie, ze śmigłowcami zabierającymi ludzi z dachu amerykańskiej ambasady. Można spekulować, jak wiele czasu będzie trzeba na jej przeprowadzenie. Obama twierdzi, że potrwa ona 16 miesięcy. Zasadnicze znaczenie ma jednak to, że jeśli wygra kandydat Demokratów, w 2010 roku nie będzie już w Iraku znaczącej liczby amerykańskich wojsk. Hillary Clinton początkowo poparła wojnę, by potem się z tego wycofać. Jeśli nie zrealizuje obietnicy ewakuacji wojsk, będzie miała przeciwko sobie dużą część Partii Demokratycznej. Obama również musi dbać o swoją wiarygodność. Jest młody i jeszcze nie miał okazji się sprawdzić. Jeśli nie spełni jednej z najważniejszych obietnic swojej kampanii, będzie miał poważne kłopoty. Dla Michaela Walzera Izrael i Bliski Wschód są najważniejszymi zagadnieniami amerykańskiej polityki zagranicznej. Dla mnie i dla wielu innych osób Bliski Wschód nie jest kluczowy. Nadmierne zaangażowanie w tym regionie sprawiło, że zaniedbaliśmy inne obszary. Przyszłość demokracji na Ukrainie jest równie istotna, co przyszłość demokracji w Iraku.
Administracja Busha stara się podpisać z irackim rządem umowę o amerykańskim zaangażowaniu bez uzyskania poparcia Kongresu. Hillary Clinton i Barack Obama ostro przeciwstawili się tym próbom, pan również zdecydowanie je skrytykował. Czy ta kwestia może wpłynąć na wybory i sytuację, jaka będzie miała miejsce po nich?
Jeśli zwyciężą Obama lub Clinton, każda jednostronna umowa z pewnością zostanie odrzucona jako niekonstytucyjna. W wypadku wygranej McCaina zobowiązania zostaną zapewne przyjęte. Jeśli sytuacja w Iraku w cudowny sposób poprawi się dzięki kontynuowaniu polityki, która zawodziła przez ostatnie sześć lat, ta sprawa może rozejść się po kościach. Natomiast w przeciwnym wypadku będziemy mieli poważny kryzys konstytucyjny. Konflikt między kontynuującym unilateralną politykę prezydentem McCainem a zdominowanym przez Demokratów Kongresem może doprowadzić do poważnego nadwerężenia autorytetu urzędu prezydenckiego, a nawet do impeachmentu.
Konserwatysta Charles Krauthammer przekonywał mnie, że McCain nie zwróci się ku jednostronnej polityce zagranicznej i będzie starał się poprawić relacje z Europą.
McCain z pewnością będzie dążył do ocieplenia stosunków transatlantyckich. Nawet George W. Bush zrobił co nieco w tym zakresie w ciągu ostatnich czterech lat. Jeśli jednak McCain zdecyduje się kontynuować wojnę w Iraku, tak jak to zapowiada, i zrobi to bez poparcia Kongresu oraz po wygaśnięciu mandatu ONZ, w USA dojdzie do poważnego kryzysu konstytucyjnego. Chyba że jakimś zrządzeniem losu uda mu się jednak odnieść sukces...
Ostatnie sondaże wskazują, że w obliczu narastającego kryzysu gospodarczego Amerykanie o wiele bardziej przejmują się ekonomią niż wojną w Iraku. Groźba kryzysu konstytucyjnego może się okazać mniej istotna od widma niespłaconych kredytów hipotecznych...
Podczas jesiennych wyborów na korzyść Demokratów działać będą dwie sprawy - Irak i gospodarka. Jeśli nie będą w stanie wygrać, opierając się na tych dwóch atutach, to znajdą się w poważnych kłopotach.
Jest pan zdeklarowanym zwolennikiem zniesienia barier handlowych. Tymczasem kandydaci Demokratów rozpoczęli swoistą licytację, kto jest bardziej sceptyczny wobec wolnego handlu. Hillary Clinton zaczęła wtórować Obamie krytykując Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu (NAFTA).
Austan Goolsbee, główny doradca ekonomiczny Obamy, powiedział Kanadyjczykom, że te zapowiedzi to tylko słowa. Sądzę, że jest to w dużej mierze prawda. Krytykę NAFTA należy traktować jako wyborczą demagogię. Utrzymanie w mocy NAFTA nie jest jednak tożsame ze zdecydowanym zaangażowaniem na rzecz wolnego handlu. McCain byłby zapewne bardziej skłonny promować wolny handel, ale nie uzyska poparcia Kongresu ze względu na swoje twarde stanowisko w kwestii Iraku. Paradoksalnie to kandydat Demokratów, choć niechętnie, może wypracować jakąś formę porozumienia w sprawie liberalizacji wymiany handlowej.
Podczas niedawnego spotkania ze sponsorami w San Francisco Obama mówił, że biali wyborcy z klasy pracującej w takich stanach jak Pensylwania opowiadają się przeciwko wolnemu handlowi czy imigracji, bowiem ich ogląd rzeczywistości przyćmiła zła sytuacja ekonomiczna. W połączeniu z wcześniejszą krytyką NAFTA brzmi to nie tyle jak demagogia, ale wręcz hipokryzja. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że niefortunna mowa może wręcz kosztować Obamę nominację.
Moim zdaniem Obama praktycznie zapewnił już sobie nominację. Wolny handel nie będzie kluczową sprawą podczas wyborów. Obama powie na ten temat jeszcze wiele demagogicznych rzeczy, ale zasadnicze znaczenie będą miały wojna w Iraku oraz recesja wywołana kryzysem na rynku nieruchomości.
Kilka miesięcy temu chwalił pan Hillary Clinton na łamach The American Prospect za podjęcie kwestii baby bond, czyli gwarantowanej kwoty, którą otrzymywałoby od państwa każde nowo narodzone dziecko. Pieniądze wraz z odsetkami mogłyby ułatwić start w dorosłe życie i byłyby rodzajem spadku po poprzednich pokoleniach wypracowujących amerykański dobrobyt. Czy ten pomysł ma szansę ponownie wypłynąć w trakcie kampanii wyborczej?
Hillary Clinton rzeczywiście w niego wierzy. Tony Blair, który wprowadził to rozwiązanie w Wielkiej Brytanii, jest istotnym punktem odniesienia zarówno dla niej, jak i dla Baracka Obamy. Nie sądzę jednak, by ta ważka i oryginalna kwestia wypłynęła w ciągu najbliższych lat. Pięć punktów, które wymieniłem wcześniej: Irak, Guantanamo, globalne ocieplenie, podatki i opieka zdrowotna wystarczy, by zdominować amerykańską politykę w najbliższych miesiącach. Jeśli Demokratom uda się uporać z nimi w rozsądny sposób, znów pojawi się wielkie pytanie o przyszłość sprawiedliwości społecznej. Jestem wielkim zwolennikiem własności prywatnej i uważam, że każdy powinien mieć do niej prawo. Według mnie instytucja obywatelskiego dziedziczenia powinna uzupełniać dziedziczenie w obrębie rodziny. Ten pomysł rozpowszechnił się znacznie w ciągu ostatnich kilku lat. Nie widzę jednak szansy na to, aby został podjęty do 2010 roku.
W swojej głośnej książce Przyszłość rewolucji liberalnej, napisanej w roku 1992 i wydanej w Polsce w 1996, radził pan przekształcającym się krajom Europy Środkowo-Wschodniej, by nie zaniedbywały reform konstytucyjnych. Argumentował pan, że bez wyraźnych ram prawnych wspólnoty polityczne osuwają się w otchłań bezproduktywnych, ideologicznych walk. W wypadku wygranej McCaina realna jest groźba kryzysu konstytucyjnego w USA. Co więcej, kandydaci w wyborach prezydenckich chętnie kwestionują utarte podziały - partyjne, ideologiczne, rasowe - wyznaczające kształt amerykańskiej sceny politycznej. Czy w Ameryce istnieje zatem ryzyko populistycznego momentu analogicznego do środkowoeuropejskiego?
Populistyczne zagrożenie jest zawsze aktualne. W USA związane jest ono z dwoma zagadnieniami - sprzeciwu wobec imigracji i kontestowania wolnego handlu. Sądzę, że wprowadzenie rozwiązań, które nie byłyby ksenofobiczne, i w ramach których imigranci zamieszkujący Stany Zjednoczone od 15 czy 20 lat otrzymaliby obywatelstwo, jest możliwe za prezydentury zarówno McCaina, jak i obojga kandydatów demokratycznych. O ile Republikanie są populistami, gdy chodzi o imigrację, to Demokraci odgrywają tę rolę w odniesieniu do kwestii wolnego handlu. Każda z partii ma swoją formę taniej demagogii.
Czy zatem Ameryka potrzebuje wzmocnienia swoich fundamentalnych zasad, nowego momentu konstytucyjnego?
Ostatnie wielkie momenty konstytucyjne to prezydentura Franklina Delano Roosevelta, ożywienie ruchu na rzecz praw obywatelskich w latach 60. za Lyndona Johnsona i rządy Ronalda Reagana. To były prawdziwe ideologiczne wyzwania. Dziś na okrągło słyszymy z ust Obamy o zmianach, odrzuceniu status quo, ale jego rzeczywisty program nie ma w sobie nic z radykalizmu poprzedników. Nie oczekiwałbym gruntownego przeobrażenia amerykańskich zasad w najbliższej przyszłości.
p
*Bruce Ackerman, ur. 1943, amerykański prawnik, politolog i filozof polityczny, obecnie profesor prawa na Uniwersytecie Yale. Jest znany przede wszystkim jako konstytucjonalista i znawca amerykańskiej tradycji politycznej. Zajmuje się także problemami liberalnej teorii państwa oraz sprawiedliwości społecznej - tych kwestii dotyczą m.in. książki "Social Justice in the Liberal State" (1980) oraz wydana także po polsku "Przyszłość rewolucji liberalnej" (1992, wyd. pol. 1996). Ackerman uznawany jest za jeden z najważniejszych autorytetów prawniczych w Stanach Zjednoczonych. W "Europie" nr 162 z 12 maja ub.r. opublikowaliśmy wywiad z nim "Blair był ostatnim gigantem polityki".