Pojawiają się głosy, że amerykańska gospodarka będzie potrzebowała projektu na miarę Nowego Ładu, by podźwignąć się z zapaści spowodowanej pandemią koronawirusa. Czy to dobra analogia?

Reklama
Gdy w 1929 r. rozpoczął się Wielki Kryzys, nikt na świecie nie miał sprawdzonej recepty na ratowanie gospodarki. Wielu ekonomistów uważało, że nie trzeba robić nic, bo rynek sam sobie poradzi. Wychodzili z założenia, że kryzys to część cyklu gospodarczego, który trzeba przeczekać. Odmiennego zdania był oczywiście brytyjski ekonomista John Maynard Keynes, który przekonywał, że nierobienie nic to rozwiązanie najgorsze z możliwych, a katastrofa będzie się tylko pogłębiać. Keynes był zwolennikiem interwencjonizmu i zalecał ratowanie gospodarki poprzez pompowanie w nią publicznych pieniędzy. Prezydent Franklin Delano Roosevelt nie rozumiał, jak proces naprawy miał dokładnie działać – nikt tego zresztą wtedy nie pojmował – ale poszedł za radami ekonomisty. Choć do wybuchu II wojny światowej Ameryka nie wyszła całkowicie z kryzysu, to jednak te sektory gospodarki, którym pomógł rząd, stanęły na nogi. Kolejny dowód na to, że interwencjonizm działa, dostaliśmy po krachu finansowym w 2008 r. Oba te przykłady jasno też pokazują, że im wcześniejsza reakcja rządu, tym mniej negatywnych skutków ubocznych załamania. Dzisiaj pierwsze ruchy interwencyjne w postaci ustaw antykryzysowych o wartości 1,8 bln dol. już zostały wykonane, ale to za mało.
Które obszary amerykańskiej gospodarki potrzebują największego wsparcia?
Mamy zapaść zarówno w usługach, jak i w produkcji. Na razie pieniądze popłynęły wartkim strumieniem przede wszystkim do wielkich korporacji, co mnie martwi – bo ratunku bardziej potrzebują mniejsze firmy. Drobni przedsiębiorcy, w przeciwieństwie do korporacji, zwykle nie mają żadnych rezerw, by przeczekać sztorm, a traci na tym lokalny klient i pracownik. Szybkiej pomocy potrzebują też bezrobotni. W najbliższej przyszłości reformy bez wątpienia wymaga także nasz model ochrony zdrowia. Amerykańska opieka medyczna jest wysoce zdecentralizowana. Najlepszy dostęp do niej mają mieszkańcy aglomeracji i bogatych rejonów kraju. Dla przeciętnego obywatela jest stanowczo zbyt kosztowna, czego efekty widzimy dziś. Na wielu prowincjach ludzie czują się pozostawieni sami sobie. Brakuje koordynacji działań oraz zdecydowanego przywództwa. Na niekorzyść pacjenta, a nawet lekarza działa też dyktat firm ubezpieczeniowych, które de facto zarządzają naszą opieką medyczną. To, że mimo wszystko jakoś sobie radzimy, to tylko zasługa niebywałej ludzkiej wytrwałości i poświęcenia naszych pracowników medycznych.