Parę lat temu bank popadł w tarapaty, źle inwestując - a jakże - na rynku nieruchomości, i Niemcy przeznaczyli śmieszną dziś kwotę paru miliardów euro na jego ratowanie. Komisja Europejska zareagowała ostro, podobnie jak w przypadku polskich stoczni uznając to za nielegalną pomoc publiczną.
Przykład sprawy Bankgesellschaft Berlin jest przywoływany przez ekspertów jako ilustracja tego, co się dzieje teraz na naszych oczach. Rządy państw UE pompują gigantyczne kwoty w różne plany pomocowe dla sektora finansowego, Komisja Europejska siedzi cicho. I nie bez przyczyny. Kryzys finansowy na świecie doszedł do takiego momentu, że to rządy i banki centralne stały się absolutnie jedyną siłą stabilizującą rynki. Nie tylko zresztą w sferze faktów, ale także czystej psychologii. Wczorajsze gremialne deklaracje przedstawicieli władz państw UE o podwyższaniu kwot gwarantowanych oszczędności w bankach mają przede wszystkim taki wymiar. Czy ktoś w Unii stracił dotychczas choćby jedno euro włożone na konto? Nic o tym nie wiadomo. Natomiast takie niebezpieczeństwo wzrosłoby wielokrotnie, gdyby ludzie zaczęli się po prostu bać i masowo wypłacać oszczędności. To dobiłoby i tak rozchwiany świat finansów.
Ale od wczoraj kwestia legalnej lub nie pomocy publicznej już zupełnie została odsunięta w cień. Europa musi sobie zadawać zupełnie nowe pytania. Sprowadzają się one kwestii strategii: czy, kogo i w jaki sposób ratować. Udzielić pomocy małej Islandii i wielkiej Rosji, z których zaczęły dochodzić coraz bardziej niepokojące sygnały? I w jednym, i w drugim przypadku runięcie systemu finansowego odbiłoby się na Unii. Co z firmami tzw. realnej gospodarki? Koncerny samochodowe już wstrzymują produkcję z powodu dramatycznego spadku popytu. Pomagać czy dać działać prawom wolnego rynku? Jeżeli to drugie, to dlaczego ratowano prywatne banki, a nie miejsca pracy w równie prywatnych fabrykach produkujących auta?
Niestety ten łańcuch wyzwań będzie coraz dłuższy. Wczoraj linie lotnicze zaczęły raportować o dramatycznym spadku rezerwacji miejsc...