Prezydent Sarkozy, a ostatnio także premier Berlusconi (który z dnia na dzień zresztą zmienił poglądy), postulują dziś umożliwienie "zmasowanej" pomocy państw dla przemysłu, aby - wedle formuły Sarkozy’ego przedstawionej w Parlamencie Europejskim - "budować samoloty, statki, pociągi i samochody". Jeśli tę najważniejszą dziś wewnątrzunijną batalię przegramy, a Bruksela zostanie zmuszona do kapitulacji i otwarcia kurka z gigantycznym strumieniem pieniędzy publicznych dla przemysłu najbogatszych krajów Europy, możemy się pożegnać na wiele lat z marzeniem o konkurencyjności polskiej gospodarki. Będzie wtedy tak, jak już było przed naszym unijnym członkostwem. Francuski chłop brał się za uprawę zboża, gdy najpierw dostał na to publiczne pieniądze. A polski - musiał nie tylko za darmo zasiać i zebrać, ale próbować jeszcze sprostać konkurencji. Tylko teraz stan taki dotknąłby nie wieś, ale całą gospodarkę.
W tej sprawie obok naszego partykularnego, polskiego interesu, możemy mieć silne uniwersalne argumenty. I najprawdopodobniej także silnych europejskich sojuszników. Doświadczenia z aktywnym wtrącaniem się polityków do zarządzania firmami są jak najgorsze, bynajmniej nie tylko w Polsce. Losy linii lotniczych Alitalia i Olympic, znanych z tego, że lista ich połączeń od lat dyktowana była przez polityków i związkowców, są przestrogą nie gorszą niż losy polskich stoczni. Także obawy przed nieuzasadnioną, oligarchiczną potęgą dziwnie licznych przyjaciół Sarkozy’ego czy Berlusconiego z największego businessu są w Europie dość rozpowszechnione.
Co więcej - nie ma istotnego związku pomiędzy niedawnymi potężnymi interwencjami rządów ratujących przed załamaniem światowy system finansów a obecnymi zamiarami zaburzenia konkurencji w gospodarce realnej poprzez napędzany przez najbogatszych wyścig subsydiów. Te pierwsze służyły całej gospodarce i bezpieczeństwu finansowemu zwykłych ludzi. Te drugie byłyby przywilejami, fundowanymi arbitralnie przez polityków dla wybranych. Różnica jest więc nie byle jaka - tkwi bowiem w idei sprawiedliwości, dzięki której w ogóle może istnieć państwo. Gospodarczy nacjonalizm nie ma przecież żadnego lekarstwa na kryzys. Kryzys jest tylko pretekstem pozwalającym mu znowu podnieść nieco opuszczony wcześniej łeb.
Czwartkowe spotkanie Rady Europejskiej stworzyło jedynie pozór jedności unijnych państw. Kiedy wieczorem prezydent Sarkozy z właściwą sobie emfazą mówił o "korpusie wspólnych przekonań Europejczyków", mógł przedstawić tylko te cele, co do których Unia w zasadzie zgodziła się już wcześniej. Co charakterystyczne - wszystkie one dotyczą finansów, a nie realnej gospodarki: większa przejrzystość banków, rozszerzenie uprawnień IMF, europejski nadzór bankowy.
Dobre wieści są dwie. Pierwsza - krajowa, że tak rząd, jak i prezydent wsparli ideę integracji europejskiego nadzoru finansowego, mimo że zwłaszcza prezydent mógł mieć obawy co do tego - nie ma co ukrywać - federalistycznego projektu. Najwyraźniej podejście praktyczne wzięło u prezydenta górę nad wiarą w ideologię. Druga - że przywódcy Unii, uciekając przed jawnym sporem o kształt polityki gospodarczej Europy, zwrócili się do Komisji Europejskiej, a nie do Francuskiej Prezydencji, o przygotowanie propozycji w tej materii. Szef Komisji Barroso miał więc powody, by prezentując wraz z Sarkozym wyniki szczytu, okazywać wyraźne zadowolenie. Wygląda na to, że tym razem wspierana zapewne przez Niemcy Bruksela nie musiała kapitulować. To jest dobry czas, aby gabinet Donalda Tuska wziął głęboki oddech i wydobył z siebie klarowny głos, jakiej europejskiej polityki gospodarczej chce Polska.