Pewien polityk PiS, dawny członek ZChN, powiedział do Jarosława Kaczyńskiego: "Panie prezesie, szkoda, że w 2001 r. nie wziął pan na listy poselskie Stefana Niesiołowskiego. W walce z pana przeciwnikami byłby równie gorliwy jak Jacek Kurski."
Kaczyński odpowiedział po namyśle: "Może byłby nawet bardziej gorliwy."
W lipcu 2001 r., a więc już po tym, jak Niesiołowski został odrzucony przez Kaczyńskiego, napisał na łamach "Gazety Wyborczej" emocjonalny tekst "Rozbijacze na prawicy". Bronił w nim gorliwie zagrożonego porażką AWS. O zbudowanej dopiero co Platformie Obywatelskiej wyrażał się źle: "Ugrupowanie nowe, programowo nieokreślone, udające, że nie jest partią polityczną i celowo unikające zabierania głosu we wszystkich ważnych kwestiach społecznych, ekonomicznych i politycznych - lecz za to dające popisy hipokryzji i cynizmu, dość skutecznie żerujące na znanych fobiach, ignorancji i naiwnej wierze ludzi zniechęconych do polityki".
Rozpędzona lokomotywa
W tym samym tekście odniósł się do PiS. "Prawo i Sprawiedliwość nie będzie najprawdopodobniej niczym więcej jak jeszcze jedną nieudaną próbą zbudowania prawicowego ugrupowania kosztem AWS. (...) Ale trzeba ogromnej wnikliwości, aby dostrzec, czym tak naprawdę PiS różni się od AWS, i dlaczego oba ugrupowania do wyborów nie idą razem". Niby także krytyka, a jednak łagodniejsza, pełna żalu. Dopiero potem wszystko się zmieniło i to radykalnie.
Czy Niesiołowski znalazł się w PO przypadkiem? Pytamy o to dawnych kolegów ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy byli przy nim w latach największej świetności, gdy był realnym rozgrywającym na politycznej scenie.
"Kluczem do osobowości Stefana jest jego ogromne emocjonalne zaangażowanie na rzecz każdego kolejnego układu, w którym się znalazł" - uważa Marian Piłka, niedawno w PiS, dziś poza polityką. Jego kolega, też generalnie życzliwy Niesiołowskiemu, ujmuje to ostrzej: "Stefan przypomina lokomotywę. Stawia się ją na torze, a ona pędzi, nie oglądając się na boki. Czasem tylko zmieniają się tory."
Jeszcze inny dawny polityk ZChN mówi: "Niesiołowski ma wyraziste poglądy historyczne, ale nie polityczne. Raczej odruchy, no i mnóstwo personalnych urazów."
Szepty z Tuskiem i Kaczyńskim
Gdy poszukać źródeł jego osobistych stosunków z Donaldem Tuskiem, przypomina się anegdota z odległych czasów - Sejmu pierwszej kadencji. Wiosną 1993 r. siedzieli blisko siebie w pierwszym rzędzie ław poselskich. Obaj kierowali klubami parlamentarnymi: Niesiołowski - ZChN, a Tusk - liberałów.
Pewnego razu Niesiołowski wychylił się ku Tuskowi i spytał tak głośno, że słyszały to osoby siedzące kilka rzędów za nimi: "Donald, po ch... wy, liberałowie, wyrzuciliście z programu wartości chrześcijańskie? No po ch...?"
W tej opowieści jest cały ówczesny Niesiołowski. Polityk wtedy nadzwyczaj pryncypialnie optujący za Kościołem i wartościami, występujący za niepokazywaniem w publicznej telewizji kabaretu Olgi Lipińskiej, a nawet "Polskiego ZOO" jako "obscenicznych i po prostu obrzydliwych". A równocześnie luzak, bohater piosenki "Oczy Stefana", sławnej wtedy sejmowej skandalistki Anastazji Potockiej, epatujący kolegów z pobożnej partii pieprznymi więziennymi anegdotami. W tym drugim wcieleniu miał dobre stosunki z innym zwolennikiem dobrej zabawy Tuskiem, który właśnie zmienił program Kongresu Liberalno-Demokratycznego, usuwając z niego odniesienia do religii.
Poseł PO Arkadiusz Rybicki, który twierdzi, że Niesiołowski nie zmienił się aż tak bardzo, jak mu to zarzucają, mówi dziś: "On tak naprawdę nigdy nie pasował do ZChN. Nie był takim religijnym ortodoksem jak Marek Jurek."
Może tak. Ale z tych samych powodów Niesiołowski miał wtedy nienajgorsze stosunki z Jarosławem Kaczyńskim też dystansującym się, choć nie aż tak bardzo jak Tusk, od religijnego fundamentalizmu ZChN. Charakterami byli bardziej od siebie odlegli, ale... Ówczesne relacje Niesiołowskiego z Kaczyńskim ilustruje inna anegdota z tamtych czasów. Oni także byli sejmowymi sąsiadami z pierwszego rzędu. Często ze sobą szeptali. O czym? Ano na przykład zabawiali się porównywaniem siedzących naprzeciw liderów lewicy do zwierząt, gadów lub owadów. Niesiołowski, w końcu wykładowca biologii na Uniwersytecie Łódzkim, był w takich porównaniach mistrzem, a Kaczyńskiego to bawiło. Nie miał pojęcia, że po latach to on i ludzie z jego środowiska będą przedmiotem jeszcze gorszych porównań Niesiołowskiego.
Chudzi nie są...
Bo brutalny język to stała cecha Stefana Niesiołowskiego, a jednak zaszły w nim zmiany. To, co kiedyś mówił tylko po cichu, dziś wypowiada głośno. Często też wykrzykuje coś, czego przed laty w ogóle by nie powiedział - pod niczyim adresem. Nawet tych, którzy wydawali się jego najgorszymi wrogami.
Potwierdza to Józef Oleksy, polityk SLD krzyżujący często z Niesiołowskim szpady podczas sejmowych debat. "Zawsze był skrajny, lubił walkę, ale gdy atakował nas, dotyczyło to raczej grup, środowisk, idei niż konkretnych ludzi. Teraz się zmienił. Dla ludzi PiS stał się przeciwnikiem nie tylko bezpardonowym, ale bezlitosnym."
Dzisiejsza rola Niesiołowskiego polega na przekraczaniu granic, których nie przekraczają inni. W 1999 r., w ogniu wojny o ustawę zakazującą pornografii nazwał Aleksandra Kwaśniewskiego i Ryszarda Kalisza "pornogrubasami". Był to jednak jednorazowy wyskok, za który po latach przeprosił.
A teraz...Adam Bielan - "zakłamany". Zbigniew Wassermann - "operetkowy". Zbigniew Ziobro - "zakompleksiony". Ludwik Dorn - "arogancki". To cytaty z jednego tylko artykułu w "Gazecie Wyborczej". Nawet przy powszechnym zbrutalizowaniu polskiej polityki i jego koledzy z PO, i jego oponenci z PiS nie adresują tak dosadnych inwektyw do konkretnych osób.
W pracowicie pisanych na łamach różnych gazet manifestach przeciw SLD będących przeważnie kompilacją cytatów z cudzych artykułów i własnych oskarżeń Leszek Miller występował jako "szpakowaty łodzianin z Żyrardowa", który "buduje imperium partii reprezentującej interesy PRL-owskiej nomenklatury". Po latach w podobnych manifestach Kaczyński "przemawia skrzekliwym głosem Gomułki" jest "Napoleonem" (aluzja do wzrostu), a wreszcie kieruje "rządem, który jest ławą oskarżonych"
Gdy Niesiołowski nazywa na wiecu partyjnym w Zielonej Górze dawnego partyjnego kolegę Michała Kamińskiego "opasłym lizusem", można powiedzieć, że tego rekordu odnoszenia się do cudzej fizyczności nie pobił nawet Janusz Palikot. Gdy chętnie atakuje po nazwiskach dziennikarzy, nietrudno zauważyć, że przed pójściem na takie zwarcie powstrzymywali się skądinąd totalnie skłóceni z mediami bracia Kaczyńscy. Gdy po opublikowaniu przez "Rzeczpospolitą" stenogramu z tajnego posiedzenia Sejmu żądał ukarania gazety, powiedział coś, czego nie powiedziałby nikt inny w warunkach demokratycznego ustroju.
Jest nieprzemakalny na krytykę za styl, jaki wprowadza do debaty. Pytany w 1999 r. przez Monikę Olejnik, czy uważa epitet "pornogrubasy" za trafny argument, odpowiedział: "Chudzi nie są". Dziś reaguje kolejnymi inwektywami na PiS i ich domniemanych popleczników. Nawet gdy bierze się za przeprosiny jak wobec dziennikarzy "Rzeczpospolitej", kończy kolejnymi atakami.
Więzienne szlachectwo
W tej sytuacji cios Jarosława Kaczyńskiego, niezależnie od tego, jak bardzo byłby niesprawiedliwy i krzywdzący, wydawał się z pewnego punktu widzenia naturalny. Lider PiS przelicytował swojego wroga, znajdując jego jeszcze miększe podbrzusze niż te, w które godził sam Niesiołowski. Uderzył, pod wpływem emocji lub z premedytacją, w to, co było dla Niesiołowskiego najcenniejsze. Bo opozycyjna przeszłość, trzy i pół roku spędzone w komunistycznym więzieniu to dla obecnego wicemarszałka Sejmu coś w rodzaju szlachectwa, przepustki do publicznej działalności, wręcz racji bytu.
To również zresztą to, co było w nim zawsze najpiękniejsze. Każdy, kto pamięta Niesiołowskiego z pierwszych Sejmów niepodległej Rzeczypospolitej, nawet jeśli nie cierpiał jego radykalnej retoryki, musiał zobaczyć w nim choć na moment błędnego rycerza. Człowieka, który z pasją walczył kolejnymi tekstami o uczczenie pamięci swojego wuja Tadeusza Łabędzkiego zamordowanego w latach 40. przez UB. Który fascynował się niedoszłym zabójcą Hitlera pułkownikiem von Stauffenbergiem, opowiadając z błyskiem w oczach: "I wtedy powiedział: pojadę i zabiję tę świnię."
I który nade wszystko dał piękne świadectwo swojej więziennej doli w książce "Wysoki brzeg". Albo opowiadał o akcji zrzucenia w 1970 r. z Rysów tablicy upamiętniającej Lenina. "Cisnęliśmy ją w mrok i czekaliśmy długo na jakiś hałas. Aż nagle huknęło tak, jakby miało nas usłyszeć całe Zakopane."
W tych opowieściach nieco staroświecki heroizm mieszał się z równie urokliwym komizmem. Politycy i dziennikarze pamiętają więzienne gawędy Niesiołowskiego. Z tą najbardziej kapitalną, jak poznał w celi wariata, który twierdził, że brał udział w bitwie pod Grunwaldem. "To może pan widział, kto zabił wielkiego mistrza von Jungingena?" - pyta Niesiołowski. "Nie widziałem, ja byłem w taborach" - pada odpowiedź.
Tę legendę Kaczyński spróbował teraz zniszczyć brutalnym: sypał pan w śledztwie. Nieuprawnionym już z założenia - trudno jest dziś zrozumieć, jak się czuli w czasach Gomułki osaczeni, osamotnieni młodzi ludzie, którym groziły wieloletnie wyroki. Ale też nie do końca dowiedzionym. Bo jeszcze trudniej jest rozróżnić potwierdzanie przez zeznających wcześniejszych ustaleń Służby Bezpieczeństwa od wydawania ludzi. A historycy przyznają: w tamtych śledztwach, i tych po marcu 68, i tych dotyczących organizacji Ruch zeznawali prawie wszyscy.
Andrzej Czuma, przyjaciel Niesiołowskiego z Ruchu i lider tej formacji znający akta sprawy na pamięć odpowiada: "Popełnił drobne błędy, ale nie wyparł się przekonań, a to było prawdziwym celem esbecji."
Inny członek tej grupy Emil Morgiewicz w gruncie rzeczy się z tym zgadza, choć dodaje: "Jeśli nawet mówił o rzeczach znanych już śledczym, powinien okazać więcej pokory."
Elżbieta Królikowska, dawna dziewczyna Niesiołowskiego wymieniona w jego zeznaniach podtrzymała z kolei wiele razy swoją wersję: jej narzeczony ją obciążył.
Stefanowi wybaczymy wszystko
"Jeśli nawet zrobił coś nie tak, odpokutował po wielekroć" - zapewnia Marek Jurek, kolega z ZChN, który do opozycji przystąpił pod koniec lat 70., gdy groził co najwyżej areszt, a Wolna Europa nagłaśniała każdy fakt represji. Można by dodać: Niesiołowski stał się jednym z symboli. Marian Piłka wspomina spotkanie z 1975 r. nad zalewem na Pilicy, podczas którego on i jego koledzy studenci poznali dawnych Ruchowców Czumę i Niesiołowskiego. "To był wciąż młody, dowcipny człowiek opowiadający zabawne historyjki o chrząszczach. Ale dla nas bohater."
Tej opinii nie może zburzyć to, że po wypuszczeniu w 1974 r. Niesołowski angażował się w opozycję, konkretnie w Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, na pół gwizdka, chcąc zrobić na Uniwersytecie Łódzkim doktorat. Bo przecież podpisał list przeciw zmianom w konstytucji, drukował, kolportował nielegalną bibułę, a po 1980 r. wszedł pełną parą w "Solidarność", co zaprowadziło go na rok do obozu internowanych w Jaworzu. Nie może jej też zburzyć opowieść Morgiewicza, jak to przed spotkaniem z polonią niemiecką Niesiołowski poprosił kolegę: "Mów, że siedziałem siedem lat, a nie trzy i pół." Bo, jak opowiada znajomy z Łodzi: "Stefan już taki jest. Zawsze mu wybaczaliśmy."
Okazał się niepozbawiony politycznej zręczności - do Sejmu kontraktowego dostał się z rekomendacji człowieka kompletnie mu przeciwnej opcji Marka Edelmana, manewrując między dwiema skłóconymi ze sobą łódzkimi organizacjami "Solidarności". Stał się szybko głośnym politykiem artykułującym narodowo-katolickie i antykomunistyczne postulaty ze swadą i uporem. A równocześnie jego politykowanie w ZChN to raczej konsekwencja wcześniejszych opozycyjnych zaangażowań - bardziej patetyczne gesty, dawanie świadectwa niż systematyczna praca. Wspomnienie kolegi posła z innej partii: "Gdy widziałem Stefana przemieszczającego się sejmowym korytarzem z naręczem urzędowych papierów, zawsze miałem pewność, że do większości z nich nigdy nie zajrzy."
Dla przyjaciół wielkoduszny kompan. Dla tych, których nie lubił - człowiek złośliwy, który jednego ze swoich partyjnych kolegów, ministra w rządzie Suchockiej, porównywał do pawiana. Polityk reprezentujący umiarkowane, racjonalne skrzydło wyrazistej partii. A zarazem w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach kierujący się geografią przyjaźni i nienawiści. Jak w wieloletniej niekończącej się wojnie z łódzkim rywalem Jerzym Kropiwnickim (dziś prezydentem tego miasta), którego namaszczone maniery z upodobaniem przedrzeźniał.
W roli żołnierza
Piłka ma rację: Niesiołowski stawiający na jakiś polityczny układ był mu oddany duszą i ciałem. - Gdy tworzyliśmy rząd Olszewskiego, Stefan gotów był oddać partnerom wszystko. Mówię mu: Musimy sformułować jakieś warunki. A on mi na to: "No dobrze, a jak oni ich nie przyjmą?" - wspomina Marek Jurek. Potem bronił tego rządu do końca. Równie gorąco występował jednak na szańcach kolejnej koalicji - z Unią Demokratyczną. "Zwalczacie rząd Suchockiej" - zwracał się do opozycji. "Wasze prawo, ale ten rząd gwarantuje dziś Polsce stabilizację i chroni nas przed klęską chaosu, ruiny gospodarczej. I dlatego ja bronię tego rządu, nie dlatego że zakochałem się w Unii, choć lubię panią premier. Ale dawno temu już w szkole średniej pod wpływem rodziców i dziadków zakochałem sie w Polsce."
Aby podtrzymać tę ekipę, występował na wspólnych konferencjach z Bronisławem Geremkiem, co gorszyło kolegów z ZChN, a nawet gotów był paktować z SLD. Podobnie zachowywał się wobec rządów AWS w latach 1997 - 2001. Przeciwnikom wymyślał od szkodników, populistów i - wciąż nie w druku - wariatów. Zwłaszcza wrogom wewnętrznym - w ZChN i na prawicy.
Było w tym coś imponującego - na tle ówczesnego warcholstwa Niesiołowski wyróżniał się lojalnością i konstruktywnym podejściem do polityki. Ale też ta postawa czyniła z niego bardziej gorliwego żołnierza niż kogoś, kto kreuje rzeczywistość. W jego lęku przed brakiem stabilności widać także lęk o własną przyszłość. "Gdy przestał być posłem w 1993 r., na moment zniknął. A i potem wstydził się - gorszych warunków materialnych i spadku prestiżu" - opowiada jego łódzki znajomy.
Na tym tle tajemnicza wydaje się jego gotowość w 2001 r. wejścia wraz z kanapową grupą Przymierze Prawicy na listy PiS. Niesiołowski nie lubił już w tamtym czasie Kaczyńskich, obwiniając ich za upadek rządu Suchockiej i rozwiązanie parlamentu w 1993 r. A równocześnie jak lew bronił AWS-owskiej jedności.
Jeszcze bardziej tajemnicze są powody odrzucenia jego zabiegów. Dziś polityk zaprzecza, jakoby miały one w ogóle miejsce, opowiadając, że nawoływał kolegów z PP do pozostania w AWS. Ale jego ówcześni koledzy z PP - Marek Jurek, Marian Piłka, Kazimierz Ujazdowski czy Michał Kamiński - pamiętają, że nazwisko Niesiołowskiego zostało w końcu przedłożone Kaczyńskiemu. I to on je osobiście odrzucił. Jako oficjalny powód negocjatorom Przymierza podano jego ostry język.
Dobry dla swoich, straszny dla obcych
Był jednak i inny powód - plotki, które dotarły do Kaczyńskiego. Niesiołowski miał na początku 1998 r. lobbować na rzecz interesów prezesa firmy Banpol Krzysztofa Suskiego u ZChN-owskiego ministra łączności. Firma ta oskarżana przez media o aferalne skłonności (Suski oferował podobno dziennikarzowi "Rzeczpospolitej" łapówkę) oferowała swój sprzęt poczcie. Polityk, łakomy kąsek dla kogoś, kto chciał dotrzeć do ZChN-owskich urzędników, poznał Suskiego na bankiecie organizowanym przez dziennik "Życie". Pytany dziś o te wydarzenia odpowiada: "To bzdura. Przez moje biuro przewijały się dziesiątki osób proszących mnie o pomoc. Jeśli jej udzielałem, to nie dla osobistego czy partyjnego interesu."
Startował ostatecznie jako kandydat AWS i przegrał. Jego powrót po kilku latach w barwach PO miał trochę przypadkową naturę. Z zapomnienia wydobył go łódzki parlamentarzysta i biznesmen Mirosław Drzewiecki. Niesiołowski wtopił się w nowe środowisko z całą swoją skłonnością do grupowej lojalności. "Jest lubiany" - przyznają Arkadiusz Rybicki i Jarosław Gowin. Chciałoby się dodać: dobry dla swoich, straszny dla obcych.
Bo powrót ten miał też wszelkie znamiona odwetu na krzywdzicielach. "Rozmawiałem z nim po odmowie Kaczyńskiego. Mówiłem, żeby zaczekał, wstrzymał się z atakami. Odpowiedział mi: Marek, no nie mogę. Nie mogę" - relacjonuje Jurek.
W kampanii 2005 r., gdy startował na senatora teoretycznie za zgodą obu partii PO i PiS, wyróżnił się atakami na potencjalnych sojuszników. Na konwencji PO, na której porównał Kaczyńskiego do Gomułki, odgrywał już rolę wodzireja. "Wydawało się, że powiedział to trochę przypadkiem. Ale gdy zobaczył, że Tusk i inni się śmieją, popłynął całkiem" - wspomina obecny tam dziennikarz.
Zawojował partię swoim stylem? "Oni mu klaszczą, bo mówi to, czego oni nie mają sami odwagi powiedzieć" - dodaje ten sam dziennikarz. Pytany o wystąpienia Niesiołowskiego Rybicki, sam polityk wyjątkowo spokojny, przyznaje: "Prawie nikomu z nas one nie przeszkadzają". "Jestem jednym z nielicznych, którzy czasem przeciw temu stylowi oponują" - dodaje Jarosław Gowin. Do strofowania Niesiołowskiego przyznają się tylko marszałek Senatu Bogdan Borusewicz i jego osobisty przyjaciel poseł PO Andrzej Czuma, którego ściągnął po latach emigracji z Ameryki.
Stefan zrobi coś ostrego
Ale sprawa jest bardziej złożona. Na początku lat 90. Niesiołowski był liderem równorzędnym wobec Kaczyńskiego czy Tuska. Dziś jest politykiem przywołanym z wygnania do nie całkiem mu ideowo bliskiej partii. Jak opowiada bliski Tuskowi polityk, wśród początkowych wątpliwości: "Po co brać oszołoma?". Jego rzeczywista rola jest minimalna, nie bywa na posiedzeniach ścisłego kierownictwa partii i nie jest pytany o zdanie. Pojawia się w jednym kontekście: Stefan wyjdzie i powie coś ostrego. W skomplikowanej machinie, jaką jest partia, dostał ściśle wyznaczoną rolę.
Że sprawia mu ona tyle radości, to inna kwestia. Jako wicemarszałek Sejmu słynie z brutalności. "Zoologicznie nas nie cierpi" - uważa posłanka PiS Elżbieta Jakubiak, którą doprowadził kiedyś do płaczu, przerywając jej brutalnie podczas debaty nad Euro 2012. Tylko jej klubowy kolega Jan Ołdakowski wprowadza nieco dysonansu w ten obraz. "Krzyczał do mnie z ław poselskich, ale gdy zareagowałem ostro, podszedł i mnie przeprosił."
To jednak rzadkie przypadki. Rolą Niesiołowskiego w polityce jest powiedzieć albo zrobić "coś ostrego". Innej za bardzo nie widać, co zresztą nie jest niczym nowym - zawsze był politykiem słów, a nie konkretnych inicjatyw. Pytany o swoje sejmowe przedsięwzięcia przypomina, że referował traktat lizboński, działał na rzecz przemysłu winiarskiego w województwie lubuskim i zabiegał o ustawę zabraniającą okrutnego tuczu gęsi. Ale w mediach mówi nieomal wyłącznie o PiS. Czasem powie coś krytycznego o gejach czy feministkach, przypominając o swojej dawnej tożsamości.
W czasach homeryckich bojów z SLD wynikłych z głębokiego sporu o przeszłość garnął się do przeciwników w sejmowej restauracji, co dawało zresztą jego rywalom w ZChN asumpt do oskarżeń, że wbrew antykomunistycznej retoryce fraternizuje się z postkomunistami. "Byliśmy go ciekawi trochę jak hipnotyzującego nas bazyliszka, a on był ciekaw nas" - wspomina Oleksy. W wojnie z dawnymi kolegami z PiS nie okazuje ani ciekawości dla ich racji, ani tym bardziej miłosierdzia.
Gdzie wyluzowany profesor?
Jego obecna brutalność zapewniła mu wreszcie trwałe miejsce w maistreamie tak jak dawna była przeszkodą. Na początku lat 90., gdy wygłaszał swoje kwieciste tyrady wymierzone w postkomunistów, "Gazeta Wyborcza" regularnie umieszczała go wśród zwycięzców plebiscytów na największego oszołoma. A teraz? "Metafory Niesiołowskiego są błyskotliwe, oryginalne i erudycyjne, co może budzić sympatię ludzi, którzy chcą patrzeć na opisywanych w ten sposób polityków z wyższością. Ta nietuzinkowość, błyskotliwość jednoczy inteligencję, sprawia, że ten język stanowi przeciwwagę dla antyinteligenckiej retoryki Leppera" - entuzjazmowała się w łódzkim wydaniu "Wyborczej" z 23 maja 2006 r. polonistka Katarzyna Kłosińska przedstawiana jako "specjalistka od języka polityków". Uwaga, że nawet Lepper nie odnosił się w swoich pyskówkach do tuszy czy wzrostu przeciwników, a Niesiołowski czyni to nagminnie, nazywając tegoż Leppera "pękatym", nasuwa się sama. Tym bardziej pytanie, czy pani doktor byłaby równie entuzjastyczna, gdyby Niesiołowski częstował "błyskotliwymi metaforami" Balcerowicza albo Bartoszewskiego.
Opowiada znajomy z Łodzi: "Zniknął z kościołów, gdzie kiedyś siedział w pierwszej ławce, nie przychodzi na solidarnościowe obchody 13 grudnia. Za to uwielbiają go najbardziej antypisowskie środowiska, na przykład łódzcy adwokaci."
Pytany o swój język Stefan Niesiołowski nie pamięta, że nazwał Kamińskiego "opasłym". I może nawet tak jest, często nakręca się własnymi słowami. "Jeśli tak było, przepraszam, ja zresztą nie mówię źle o dawnych kolegach z ZChN" - reaguje. I znowu prawda - stara się im nawet pomagać cichcem w kłopotach.
"To był kiedyś najbardziej wyluzowany profesor, jakiego znałem. Wychodzimy kiedyś z Sejmu, a tu zaczyna nas zaczepiać pijaczek. No co, zbastuj pan, Stefan przemawia do niego od razu grypserą. Jeszcze w kampanii 2007 r. potrafił być złośliwie dowcipny. Dziś przemawia językiem zgorzkniałego mentora" - zauważa Marek Jurek, który tęskni za dawnym Niesiołowskim.
Jak wielu. Ale przeszłość, nawet najpiękniejsza, rzadko kiedy wraca w innej postaci niż jako farsa.