Podobnie jak pod Kijowem, Ukraińcy nie przyjęli tej logiki i nie dali się wciągnąć w wyimaginowaną wielką bitwę. Bronili się małymi grupami. Gdy sprawa okazywała się beznadziejna, manewrowali, zmieniając pozycje. Wszystko po to, by nie dać się wciągnąć w kocioł jak pod Iłowajśkiem w 2014 r. i Debalcewie w 2015 r., które zakończyły się niekorzystnymi dla Ukrainy porozumieniami mińskimi.
Pod koniec kwietnia Ukraińcy odepchnęli Rosjan z północnych przedmieść Charkowa, co przyniosło miastu oddech. Z kolei Rosjanie na Donbasie utknęli. Poruszali się do przodu maksymalnie kilometr na dobę. Jak wał, który ostrzałem artyleryjskim mielił wszystko, co napotkał na drodze. W tym czasie Ukraińcy uczyli się przeciwnika. Gdy Zachód uzbroił ich w HIMARS-y, przewaga Rosjan zaczęła topnieć, co było widać po malejącej intensywności ostrzałów artyleryjskich z ich strony. Równolegle Kijów gromadził czołgi, które docierały nad Dniepr z krajów NATO. Szykował się do ofensywy i po raz kolejny w tej wojnie złamał jej logikę, która uznawała niektóre rzeczy za oczywistą oczywistość. Gdy cały świat trąbił o wyższości artylerii, która rozstrzygnie o losach konfliktu, ci klinem głębokim na ponad 50 km wbili się w pozycje Rosjan na Donbasie i Charkowszczyźnie.