Skąd wzięła się ksywka „Peru”?

Nie pamiętam dokładnie, ale chyba wymyśliła ją bliska memu sercu koleżanka. W Whistler, gdzie przecieraliśmy narciarskie szlaki, wszyscy zaczęli do mnie tak mówić. To było zabawne, więc sam się do tej ksywki przywiązałem. Peru to też miejsce, w którym wydarzył się najbardziej dramatyczny wypadek z moim udziałem.

Reklama

Zanim pan o nim opowie proszę powiedzieć, kiedy to ryzyko związane z ekstremalnymi zjazdami i związaną z tym adrenaliną weszło panu w krew?

Ja już tak mam od dziecka. Mały, szalony chłopiec. Czasem śmieję się, że moi rodzice nawet w najśmielszych snach nie spodziewali się, że sprawili sobie tak szalonego bachora. Od małego wiedziałem i czułem, że pociąga mnie to, co jest na granicy, ryzykowne, szalone, wyzwalające adrenalinę, o której pani wspomniała. A że dodatkowo byłem jedynakiem, nie miałem z kim tej energii spożytkować, to intuicyjnie znajdowałem sobie takie zajęcia, które mi w tym pomagały.

Reklama
Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

Ten pierwszy raz na nartach?

Były małe i czerwone. Nauczył mnie jeździć na nich dziadek. Pamiętam, że miałem wtedy jakieś trzy lata. Znajdowaliśmy pagórki, z których taki brzdąc jak ja mógł zjechać, i w ten sposób trenowałem. To szaleństwo i ryzykanctwo mam chyba właśnie po nim, po dziadku. To był bardzo wysportowany gość, uczestnik Powstania Śląskiego, grał w piłkę nożną i też lubił adrenalinę. To on tak naprawdę mnie wychował, bo rodzice w czasach komuny, gdy byłem dzieckiem, pracowali przez sześć dni w tygodniu w Krakowie. A ja spędzałem wtedy czas z dziadkiem w Prokocimiu.

Tatry nie były jednak tymi górami, które zrobiły na panu jako młodym człowieku największe wrażenie?

To prawda. Razem z rodzicami wyjechaliśmy z Polski i zamieszkaliśmy w Kanadzie. Miałem 14 lat, gdy ojciec dostał rok wolnego od zajęć na tamtejszym uniwersytecie. Przez cztery miesiące miał prowadzić wykłady w Brazylii, a potem kolejne cztery w Argentynie. Zamiast lecieć tam samolotem, ojciec sprzedał refundowane bilety lotnicze i kupił volkswagena kampera. To nim razem ze mną i moją mamą podróżowaliśmy przez 14 miesięcy z Nowego Brunszwiku w Kanadzie do Ziemi Ognistej i z powrotem. Gdy przejeżdżaliśmy drogą wiodącą przez góry w Peru, po raz pierwszy zobaczyłem i od razu się zauroczyłem andyjskimi sześciotysięcznikami. Wyobrażałem sobie, jakby to było wspaniale zjeżdżać po ich stokach na nartach. To był rok 1972. Gdy wjechaliśmy do Chile, odbywała się tam właśnie rewolucja, panował wielki chaos. Na czarnym rynku za dolara można było otrzymać 800 escudo, zamiast 23 oferowanych przez bank. Żal było z tego nie skorzystać. Dzięki temu mieszkaliśmy w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym dzień pobytu wraz z wypożyczeniem nart za całą rodzinę kosztował nas równowartość 10 dolarów. Proszę sobie wyobrazić, że walutę wymienialiśmy w windzie.

Jako czternastolatek żył pan tylko nartami? Nie ciągnęło pana do imprezowania, nastoletnich miłości?

Reklama

Być może trudno w to uwierzyć, ale nie. Byłem inny niż moi rówieśnicy. Dopiero potem, gdy trafiłem do Whistler, o którym zaraz opowiem, i gdy zacząłem uprawiać narciarstwo ekstremalne, zacząłem interesować się dziewczynami, ale nigdy na tyle, by zostać mężem, założyć rodzinę. Nigdy nie planowałem też mieć dzieci. Owszem, fajnie byłoby się zestarzeć u czyjegoś boku, ale która z kobiet wytrzyma z takim wariatem jak ja? Która zniosłaby te wszystkie ryzykowne zjazdy? Jak widać żadna nie potrafiła tego udźwignąć, więc wciąż jestem sam. Kiedyś nakręciłem nawet taki film, coś na kształt komedii romantycznej, pod tytułem „Paracinderella”, czyli Parakopciuszek, w którym szukam żony i w którym na samym końcu zostaję tylko ja i moje skrzydło paralotni. To taka symboliczna i wymowna scena (śmiech). A wracając do tych młodych lat i odpowiadając na pani pytanie, kiedy z rodzicami wróciliśmy do Kanady, poczułem ogromną przepaść między mną a moimi rówieśnikami. Oni rzeczywiście głównie imprezowali, uganiali się za dziewczynami, a ja miałem swoją pasję, czyli coś, czego oni chyba nie rozumieli.

Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

Jak pan sobie z tym poradził?

Pomógł mi w tym mój ojciec. Widział, co się ze mną dzieje, więc w czasie wakacji załatwił mi pracę przy pomiarach geodezyjnych w Peru. Nosiłem sprzęt. Pracowaliśmy na wysokości 4000 metrów, a nasze pomiary dotyczyły skał na styku dwóch płyt tektonicznych. Dane, które zbieraliśmy, miały pomagać w prognozowaniu kolejnych trzęsień ziemi. Po pracy mogłem zjeżdżać ze znajdujących się tam lodowców. Apetyt rósł w miarę jedzenia, ale pewnego razu ukradziono mi buty narciarskie i wiązania.

Musiał pan sobie zrobić przymusową przerwę i znaleźć inną pasję?

Dokładnie tak. Pomyślałem, że pozwiedzam Amazonię. Byłem młody i niestety głupi. W kolumbijskiej Leticii kupiłem marihuanę od handlarza narkotyków. Pech chciał, że był to podstawiony policyjny tajniak. Trafiłem do więzienia, w którym spędziłem kilka dni. To, co najbardziej pamiętam z tego czasu, to bardzo dobra kawa. W moim paszporcie pojawił się wpis, że jestem narcotrafficante, czyli przemytnikiem narkotyków. Zrobili to, by w ten sposób uniemożliwić mi ucieczkę z ich kraju.

Uciec się jednak udało. Jak pan to zrobił?

Kiedy pewnego razu jeden z funkcjonariuszy odwrócił się, ja wyciągnąłem swój paszport z jego szuflady i dałem dyla. Pobiegłem to jednej z aptek i kupiłem alkohol. Wpis był zrobiony atramentowym piórem, więc…wystarczyło zamazać litery. Kiedy podczas przekraczania granicy zapytano mnie, czemu ta strona w paszporcie jest tak mało czytelna, powiedziałem, że dokument wpadł mi pod ciężarówkę, która jechała po błotnistej drodze. Uwierzyli mi, a ja uciekłem do Peru. Po powrocie stałem się, jak to mówię o sobie, „narciarzem w wiecznej podróży”.

Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

Z czego pan żył?

Zawsze miałem w życiu sporo szczęścia i tzw. farta. Pewnego razu w ośrodku narciarskim spotkałem modelkę, która chciała, żebym nauczył ją jazdy na nartach. Udzielałem jej lekcji, byłem instruktorem, a w zamian nocowałem w jej luksusowym apartamencie. W międzyczasie szkoliłem swój warsztat i uprawiałem coraz bardziej ekstremalne narciarstwo.

Kiedy i gdzie doszło do tego najbardziej dramatycznego w pana życiu wypadku?

Podczas próby wejścia na najwyższy peruwiański szczyt Huascarán poznałem dwóch świetnych narciarzy: Patricka Vallençanta i Jean Marca Boivina. Zaimponowali mi do tego stopnia, że postanowiłem im dorównać. Kiedy zastanawiałem się, jak i gdzie to zrobić, poznałem Amerigo Tordoyę. To on opowiedział mi o dwóch trudnych szczytach – Ranrapallca i Ishinca. Postanowiłem, że to one będą celem naszej wyprawy. Niższy z nich, Ishinca, zdobyliśmy dosyć szybko, bez większego trudu zjechaliśmy też z niego na nartach, bo był niski i łatwy. Natomiast Ranrapallca stanowiła o wiele większe wyzwanie. Kiedy w końcu znalazłem się na szczycie, dopadło mnie to, co dopada wielu himalaistów. Zmiana ciśnienia i ogromny wysiłek sprawiły, że byłem ogłupiały, nie zastanawiałem się nad tym, co i jak robię. Amerigo sugerował, bym zszedł w niższe partie i z nich zjechał, ale ja uparłem się, że zjadę z samego wierzchołka. Ledwo zrobiłem cztery skręty i… narty straciły oparcie na szklistym lodzie, a ja zacząłem się staczać coraz szybciej w dół. Byłem przekonany, że to koniec, że jedyne, co mnie czeka, to śmierć, więc się mocno rozluźniłem. W takim stanie sturlałem się 900 metrów w dół, aż do poziomu naszej bazy. Leżałem bezwiednie, widziałem niebieskie światła i słyszałem niebieskie głosy, które mówiły mi, żebym tam z nimi już został. W pewnym momencie ocknąłem się i powiedziałem im, że nic z tego, że mam jeszcze dużo do zrobienia. Kiedy w pełni odzyskałem przytomność, zauważyłem, że znajduję się w lodowcowej szczelinie i mam gołe stopy. Buty rozpięły się i zsunęły z nóg razem ze skarpetkami. Wezwany na pomoc Amerigo dotarł dopiero po dwóch godzinach. Owinął mnie w śpiwór, schował w namiocie i podał tabletki nasenne. I tak majacząc spędziłem trzy dni, gdy on zbiegł na dół do wioski i sprowadził pomoc. To cud, że nie miałem żadnych złamań, a jedynie poważne stłuczenia i odmrożenia, zapewne też wstrząs mózgu. Ta dramatyczna przygoda skończyła się „tylko” kilkutygodniowym pobytem w szpitalu. Jeszcze przez jakiś czas miałem problemy z błędnikiem i spaloną od słońca skórą.

Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

Z ekstremalnych zjazdów mimo to pan nie zrezygnował?

Nie. Ta przygoda nauczyła mnie jedynie tego, że warto mieć w sobie więcej pokory, słuchać tych, którzy są bardziej doświadczeni i zbytnio nie przeceniać swoich możliwości. Zresztą jakiś czas potem zaliczyłem kolejny wypadek. Wybrałem się do Lake Louise w Górach Skalistych, by tam zjeżdżać z trudnych gór. Jeszcze na podejściu na szczyt odpiął mi się rak, w wyniku czego straciłem równowagę i spadłem kilkaset metrów. Tym razem skończyło się na kilku szwach na głowie, bo w trakcie koziołkowania spadł mi kask.

A kiedy w pana życiu pojawiło się Whistler? Dziś to mekka freeride’u narciarskiego i rowerowego. Czy można powiedzieć, że był pan jednym z jej założycieli?

W pewnym sensie tak było. Gdy zaczynaliśmy tam przebywać i organizować nasze pionierskie zjazdy ze stromych stoków, był to jeszcze Dziki Zachód. Działało tylko kilka wyciągów, nie było na dobrą sprawę, gdzie mieszkać. Ski bumy, czyli młodzi pasjonaci jazdy na nartach bez wypchanego portfela, tworzyli to miejsce. Żyliśmy tam razem, lubiliśmy się, razem spędzaliśmy czas na stokach i poza nimi.

Powiedział pan, że nie było tam gdzie mieszkać. Jak sobie z tym radziliście?

Budowaliśmy nielegalnie drewniane chatki w górach. Dookoła, z racji tego, że Whistler było szybko rozwijającym się ośrodkiem narciarskim, nie brakowało placów budowy. Wieczorami podjeżdżaliśmy na nie i zabieraliśmy materiały budowlane.

Kradliście?

Nie. Zazwyczaj zabieraliśmy to, czego robotnicy już nie mieli do czego wykorzystać, najwyżej by to spalili. Na jedzenie i inne przyjemności zarabialiśmy, albo oprowadzając ludzi po górach, albo zbierając butelki po piwie. Obserwowaliśmy, jak to Whistler dzięki nam zdobywa sławę, bo co chwila pojawiali się filmowcy, reporterzy czy dziennikarze, którzy chcieli robić o nas filmy. Z drugiej strony widzieliśmy, jak to miejsce staje się coraz bardziej luksusowe, jak urasta do rangi kurortu, w którym nie wolno już spać w vanie. Mam do dziś ogromną satysfakcję, że potęgę tego miejsca stworzyli swoimi wyczynami świetni narciarze. To dzięki nim i tym materiałom o nich, młodzi ludzie z wielkich miast ruszali swoje tyłki z kanap i przyjeżdżali do Whistler, by próbować jeździć tak jak my. Ski bumy zrobiły Whistler tym, czym jest dziś. To nie ulega wątpliwości.

Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

Skoro Whistler rosło w siłę, stawało się kurortem, to co działo się z tymi nielegalnie budowanymi chatkami?

Zamierzano je rozebrać. Tak stało się chociażby z moją chatką. Kiedy się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do znajomej, która zajmowała się promocją regionu. Powiedziałem jej, że chcą nam zabrać dom, a ja właśnie kręcę film, jestem w połowie zdjęć i wraz z ekipą nie mam gdzie mieszkać. Po dłuższej chwili oddzwoniła i powiedziała tak: „Słuchaj, mam znajomego w ministerstwie zagospodarowania terenu. Poprosiłam, by zajął się tą sprawą. Wtedy on odnalazł kartotekę i wcisnął ją w takie miejsce, że odnalezienie jej zajmie trochę czasu”. W ten sposób dostałem jeszcze rok na pomieszkiwanie w tej chatce.

Po pasji do nart przyszedł czas na jeszcze jedną miłość…

Zgadza się. O ile do pewnego momentu kochałem zjeżdżanie w dół, to przyszedł taki czas, gdy zapragnąłem być bliżej nieba. Paralotniarstwem zaraził mnie słynny wspinacz francuski Christophe Profit. To on w 1986 roku pokazał, z czym to się je. Kiedy w Vancouver pojawił się mój znajomy Mark Twight z czterema podróbkami francuskich paralotni, aż żal było nie spróbować. Choć przez pierwsze 15 lat latałem na niej, nie wiedząc, że istnieje coś takiego jak prądy termiczne. Byłem bardzo zdziwiony, gdy pewnego dnia wyniosło mnie ponad otaczające góry. Byłem bowiem samoukiem tych podniebnych lotów.

Jest ryzyko, jest zabawa – jak to się mówi, ale czy tym razem obyło się bez kraks i kontuzji?

Oczywiście, że…nie (śmiech). Tam, gdzie teraz mieszkam, czyli w Pemberton, przy podejściu do lądowania uderzyłem mocno w dach domu znajomego. Złamałem obie nogi, rękę i wybiłem zęby. Innym razem w Peru paralotnia mi się zwinęła, a ja zaliczyłem twarde lądowanie, co spowodowało złamanie miednicy i kości udowej.

Dom Petera "Peru" Chrzanowskiego w Whistler / archiwum prywatne / Simon Bedford

Ale ani latać, ani zjeżdżać na nartach pan nie przestał.

Dziś ten drugi sport poszedł nieco w odstawkę. Moje ciało nie jest już takie młode i gibkie. Boli, jest pokiereszowane, źle znosi mroźne zimy w Kanadzie. Dawniej na stokach spędzałem ponad 100 dni w roku, teraz dużo mniej. Lubię pomiędzy grudniem a marcem uciec w ciepłe rejony, na przykład do Kolumbii czy Meksyku. Owszem. nadal lubię sobie od czasu do czasu pojeździć na nartach, ale wtedy, gdy świeci słońce, puch jest świeży i nie jest zbyt zimno. Bardziej jednak ciągnie mnie do latania. Zresztą w Whistler sezon narciarski trwa do końca maja, a kwiecień to już czas, gdy rozpoczyna się czas paralotniarzy. W górze lubię medytować, rozmyślać, obserwować. Chyba tak się objawia moja męska dojrzałość (śmiech).

Podobno wierzy pan w magię pełni księżyca? Dlaczego?

To prawda. Tak było, gdy dokonywałem swojego najtrudniejszego zjazdu z Mount Robson w Górach Skalistych. To góra pełna spadających kamieni, wystających skał. Ze szczytu zjeżdżałem ścianą wysoką na 300 metrów przy kącie nachylenia ponad 55 stopni. Wciąż wierzę, że gdy coś robi się podczas pełni księżyca, szanse na sukces rosną. Od czterdziestu lat jestem wierny tej idei. Wtedy podczas wejścia na Mount Robson byłem zupełnie sam. Co prawda na wyprawie towarzyszyła mi dziewczyna, ale ona została w bazie wraz ze swoim kotkiem. Niestety, nie zjechałem z tej góry legendarną północną ścianą, jak pierwotnie zamierzałem, bo nabrałem pokory wobec gór i chyba posłuchałem rozumu, gdy zobaczyłem, jak jest oblodzona. Przeszedłem na drugą stronę, gdzie warunki śnieżne umożliwiały zjazd, a napotkani po drodze Amerykanie potwierdzili mój największy i najtrudniejszy wyczyn.

Peter "Peru" Chrzanowski / archiwum prywatne

O czym marzy pan dzisiaj? Jak z perspektywy lat patrzy pan na to, co robią następcy?

Mam wrażenie, że są coraz szybsi, mają coraz lepszy sprzęt, ale czasem brakuje im właśnie pokory i szacunku do gór. To jest w tym sporcie bardzo ważne. W tytule książki używam słowa „szusss”, czyli w naszym slangu „zjazdu na krechę”, który w tym, co robiłem, bywa bardzo ryzykowny, czasem jest igraniem z ogniem, a nawet śmiercią. Trzeba wiedzieć, kiedy należy się zatrzymać, powiedzieć sobie samemu „stop”, choć wiem, że nie jest to takie proste, bo jak już wspominaliśmy, apetyt rośnie w miarę jedzenia. A o czym marzę? Od jakiegoś czasu organizuję i popularyzuję w krajach latynoskich nową dyscyplinę – aerothlon, składającą się z trzech konkurencji: biegu, jazdy na rowerze górskim i zlotu na paralotni. Marzy mi się, by taka impreza zaistniała w Polsce. By młodzi ludzie połknęli bakcyla i spróbowali swoich sił także w tej dyscyplinie.

Peter (Peru) Chrzanowski – mieszkający w Kanadzie narciarz ekstremalny, paralotniarz i filmowiec polskiego pochodzenia. W latach 70. i 80. dokonał wielu pierwszych zjazdów na nartach ze szczytów Ameryki Północnej, m.in. z Mount Robson. Uczestniczył w eksploracyjnych wyprawach na terenie Ameryki Południowej, w tym do ludów Arachuaco i Kogi w niedostępnych Sierra Nevada de Santa Marta. Para się również realizacją filmów dokumentalnych o narciarstwie ekstremalnym i paralotniarstwie. W Polsce właśnie ukazała się jego książka „Szusss, czyli jak przeżyłem samego siebie”.