Czym tak naprawdę był pucz?

Po pierwsze, czym tak naprawdę był ów pucz? Wielu zwolenników ma wersja, że kremlowską "ustawką", ale to skrajnie mało prawdopodobne. Gdyby to faktycznie był reżyserowany przez Putina teatr, "car" nie napisałby przecież dla siebie tak fatalnej roli – faceta, który najpierw pokazuje brak kontroli nad własnym eks-kucharzem, potem nazywa go zdrajcą i każe zabić, a po kilku godzinach, przyciśnięty do muru i dzięki mediacji pogardzanego przez siebie Łukaszenki, ułaskawia i pozwala mu nie tylko na spokojną emeryturę, ale i być może pozostanie w grze. W dodatku ryzykując nie tylko spore straty w ludziach i sprzęcie (to akurat w Rosji tradycyjnie najmniejszy problem), ale i destabilizację frontu.

Reklama

Dodajmy do tego przekaz Prigożyna, dezawuujący całą dotychczasową narrację o wojnie w Ukrainie, który pozostanie trwale w świadomości wielu Rosjan. I co w rosyjskich realiach najgorsze – obraz Putina jako przywódcy słabego i chwiejnego. Zyski zaś z tego wszystkiego dość iluzoryczne, a przynajmniej – możliwe do osiągnięcia znacznie mniejszym kosztem. Wersja o ustawce nie klei się więc w ogóle, natomiast jest niewątpliwie wygodna dla rosyjskiej propagandy, bo maskuje realną słabość Kremla i wbrew faktom podkreśla spryt i sprawczość Putina. Być może to dla niego ostatnia deska ratunku – przekuć porażkę w wizerunkowy sukces. To także wersja psychologicznie wygodna dla tych wszystkich na Zachodzie, którzy przywykli bać się Rosji i za żadne skarby nie dopuszczą do siebie myśli, że niedźwiedź dawno stracił kły i pazury.

Co tak naprawdę stało się w sobotni wieczór?

Reklama

Pytanie drugie, co tak naprawdę stało się w sobotni wieczór? Wersję oficjalną spokojnie można włożyć między bajki. Zarówno to, że strony postanowiły "uniknąć rozlewu krwi" (to nadal Rosja!), jak i to, że samodzielnym i skutecznym rozjemcą był Łukaszenka. Białoruski przywódca nie ma ani wystarczającego autorytetu, żeby pohamować emocje zwaśnionych panów P. i skłonić ich nagle do kompromisu, ani też zdolności do bycia gwarantem przestrzegania ustaleń. Znacznie bardziej prawdopodobnym wariantem jest więc dyskretna, acz decydująca rola jakiegoś innego gracza, który – owszem – mógł posłużyć się Łukaszenką jako wykonawcą i parawanem. Możliwości są dwie: albo Chiny, albo jakaś bliżej nieznana nowa frakcja wpływowych generałów i oligarchów w Moskwie. Pekin miałby w tej pacyfikacji interes oczywisty – zapobieżenie destabilizacji Rosji i potencjalnemu jej osłabieniu względem Zachodu. Także to, że przy okazji trochę wzmocni się Łukaszenka, Chińczykom by wcale nie przeszkadzało. Być może wystarczyło więc parę stanowczych telefonów z Pekinu, by zapobiec wojnie domowej i narzucić warunki rozejmu. Ale równie dobrze to grupa generalsko-oligarchiczna mogła zadbać o to, by Putina osłabić i uzależnić od swej łaski, ale jeszcze jakiś czas pozostawić w roli frontmana – zaś Prigożyn wystąpił w roli ich narzędzia, może nawet nie do końca świadomie.

Ciąg dalszy nastąpi…

Ciąg dalszy bez wątpienia niebawem nastąpi. Warto obserwować stan zdrowia Prigożyna i warunki dyslokacji wagnerowców na Białoruś (sadzeniem ziemniaków to oni się tam raczej nie będą zajmować), a także to, kto w samej Rosji niebawem wypadnie przez okno albo straci stanowisko, a kto awansuje.