Waldemar Pawlak jest więźniem swego wicepremierowskiego krzesła. Gdyby je porzucił, nie tylko on sam, lecz – co ważniejsze – także jego partia zapadłaby się niechybnie w przepaść nieistnienia. Jeśli bowiem wyborcza „kara” za opuszczenie koalicji przez PSL miałaby tylko dwuprocentowy wymiar (jak w 2005 roku), to i tak stronnictwo znalazłoby się pod kreską po następnych wyborach. Ten racjonalny argument utwierdza tylko tradycyjną PSL-owską kulturę okupowania stanowisk, wykluczającą dobrowolne ich opuszczanie w jakichkolwiek okolicznościach. Ledwie dekadę temu stronnictwo zasłynęło przecież wnioskiem o wotum nieufności dla premiera Cimoszewicza, w którego rządzie jednocześnie zajmowało kluczowe koalicyjne pozycje. A w 2003 roku to premier Miller karnie wyrzucił w końcu PSL z rządu za zdradę projektu wprowadzenia winiet autostradowych.
Pawlak zatem musi pozostać w gabinecie Tuska, niezależnie od tego, jak bardzo byłoby mu tam niewygodnie. A – co tu dużo mówić – jego dyskomfort przybrał już chyba niebotyczne rozmiary. Powód jest prosty: Pawlak został umiejętnie wyzuty z wszelkiej realnej władzy. Pozbawiono go centralnej dla poprzedniego ministra gospodarki odpowiedzialności za bezpieczeństwo energetyczne kraju: za plecami Pawlaka dyskutują i działają ministrowie Cichocki z kancelarii premiera i Budzanowski ze skarbu. W sytuacji światowego kryzysu zabrano Pawlakowi wszelki wpływ na politykę antykryzysową, której liderami są Rostowski i Boni, na dodatek zręcznie inspirując obśmiewanie różnych wicepremierowskich diagnoz i recept (np. ustawy o opcjach). Ostatnio wyszło na jaw, że Pawlak jest nawet ubezwłasnowolniony w kwestii losów przemysłu ciężkiego: to za jego plecami rozgrywały się realne konflikty o plany prywatyzacyjne (np. między Schetyną a Gradem). A kontrakty o sprzedaży stoczni utrzymywano przed nim w tajemnicy, gdyż – jak głosi świadomie rozpowszechniona pośród posłów plotka – Pawlak nie umie dochować tajemnicy i wszystko by zaraz wypaplał. Wobec tego wszystkiego tytułowanie Waldemara Pawlaka wicepremierem od gospodarki zakrawa na żart. A jego status musi być już nie tyle dlań niewygodny, ile upokarzający.
Pawlak może za to odgrywać się na Tusku słowem, a jego sytuacja popycha go do nielojalności. Oskarżenie Tuska o to, że w swej polityce nie kieruje się dobrem państwa, jest jak przekroczenie Rubikonu. Tym razem nie chodzi już o spór o kształt polityki, lecz o publiczną dyskredytację Tuska. Odtąd Pawlak może bezkarnie mówić językiem opozycji, a jedyną barierą jest ocena jego własnego interesu i skutków tego rodzaju retoryki dla pozycji PSL.
Tusk najwyraźniej zamierza koncesjonować tę nową opozycyjność Pawlaka. Zapewne sztab ministra Ostachowicza zalecił premierowi reakcję manifestacyjnie lekceważącą. Stąd teatralnie czarujące fałszywe uśmiechy podczas filmowanego powitania przed posiedzeniem rządu. Stąd świadomie ironiczna uwaga premiera o błędzie udzielania „wakacyjnych wywiadów” i mefistofelesowskie komunikaty rzecznika Grasia sugerujące, że tak miodowego czasu pomiędzy Tuskiem i Pawlakiem jeszcze dotąd nie było. Stąd w końcu wycofanie się po chwili namysłu z wyczekiwanego przez dziennikarzy spotkania w cztery oczy, bo i cóż mądrego po takim szczycie Tusk miałby publicznie zakomunikować? Już raz odbierał wyjaśnienia od Pawlaka w sprawie jego głośnego konfliktu interesów, wystawiając się tylko na zarzut koniunkturalnej tolerancji dla nie najwyższych standardów szefa PSL. Wszystko więc wskazuje na to, że Tusk nadal będzie uznawać tylko jedną PiS-owską opozycję i tylko z nią będzie gotów się konfrontować. Pawlak będzie natomiast neutralizowany lekceważącym klepnięciem w ramię, drwiącym uśmiechem oraz złośliwą plotką. I broniony, gdyby znów – tak jak przy dotacjach dla straży pożarnych – popadł w nowe tarapaty. Nawet jeśli na temat Tuska będzie mówić prawie to samo co Kaczyńscy. Zaś koalicja – zgodnie z przewrotnie prawdziwą diagnozą Grasia – będzie się mieć w tym czasie i tak coraz lepiej.