W dzień po śmierci Zbigniewa Herberta Tomasz Jastrun oznajmił, że czas wreszcie powiedzieć, że wielki pisarz w ostatnich latach życia był psychicznie chory. Jastrun miał Herberta za wariata, ponieważ ten miał inne od niego poglądy polityczne. Co ciekawe, Jastrun nie popełnił żadnego przekroczenia, tego typu ostre słowa nad grobem politycznego przeciwnika były w tamtej epoce normą.
Kiedy zmarł Czesław Miłosz, wytknięto mu wszystkie możliwe grzechy tylko po to, by nie spoczął na Skałce. Po śmierci Jerzego Turowicza "Gazeta Wyborcza" opłakiwała go przez wiele dni, tymczasem prawicowe "Życie" poinformowało o tym z ostentacyjną zdawkowością. Bo Turowicz był dla tej gazety bohaterem z innej bajki. Podobnie działo się po śmierci Józefa Tischnera. Ale dokładnie wedle tej samej logiki zachowała się "Wyborcza" po śmierci Pawła Hertza, Janusza Szpotańskiego czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Nie mówiąc już o jej zabiegach po śmierci Herberta.
W ocenie wielkich zmarłych mało kto przejmował się ich zasługami sprzed 1989 r., dorobkiem naukowym, literackimi osiągnięciami. Ważne było jedynie to, do jakiej formacji zapisał się on po 1989 r. i komu udzielił wsparcia. Honory po śmierci oddawano tylko ostatnim sojusznikom. Dla antykomunistów z III RP nie liczyło się to, że Turowicz przez 50 lat robił "Tygodnik Powszechny". decydując się często na kroki ryzykowne, a po śmierci Stalina tracąc na parę lat pismo. Za ważne uznawano jedynie tych kilka politycznych wyborów, jakie uczynił w ostatnich latach życia.
Nawet na grobach nikt się z nikim nie jednał. Odwrotnie jak u indiańskich plemion, gdzie właśnie na grobach dokonywano ostatniej profanacji, a wszystko po to, aby zmarły w zbyt dobrym stanie nie trafił do Krainy Wiecznych Łowów i by przeciwnicy nie mogli go wykorzystać jako świętego do swojego partyjnego kultu.
Głosy po śmierci Bronisława Geremka wyłamały się z tej logiki. Kilka godzin po tej tragedii Donald Tusk i Lech Kaczyński po raz pierwszy od dawna przemówili jednym głosem. Prezydent oświadczył, że choć po 1989 r. spierał się z Geremkiem, to jednak uważa go za "polityka bez wątpienia wybitnego, mającego miejsce w naszej historii". Zaś Donald Tusk, który wyszedł z Unii Wolności właśnie dlatego, że jej szefem został Geremek, oznajmił że traci prawdziwego przyjaciela.
Następnego dnia na łamach wszystkich gazet, nie tylko politycznie zaprzyjaźnionej z Geremkiem "Wyborczej", ukazały się wielkie materiały na jego temat. W "Rzeczpospolitej" Ryszard Bugaj napisał, że obok Wałęsy i Mazowieckiego był Geremek trzecią najważniejszą postacią "Solidarności". Piotr Semka sylwetkę Geremka opatrzył tytułem "Symbol demokratycznej opozycji". A w DZIENNIKU Piotr Zaremba pisał o "polityku wielkiego formatu".
Mamy zatem pierwszą śmierć w solidarnościowym obozie, która nie jest kolejnym akordem politycznej wojny. I stało się tak, mimo że Geremek był politykiem wywołującym żywe emocje i przy wszystkich swoich zasługach pozostawił po sobie znacznie więcej wrogów niż Miłosz, Kuroń i Herbert razem wzięci.
Dlaczego ci polityczni przeciwnicy Geremka dziś milczą? Czemu nie odtwarzają rytuału zdzierania aureoli? Czemu nie pomniejszają zasług zmarłego? Nie wypominają mu jego błędów? Wygląda na to, że obóz solidarnościowy wreszcie zrozumiał, że idąc dalej tą drogą, nic nie zostawi z własnej legendy. Jeśli Geremek jest zbyt kontrowersyjny, to kto się przeciśnie przez ucho igielne polskiej historii ostatnich kilku dekad? Czy pozostanie ktokolwiek, kogo "Solidarność" mogłaby uznać za swego bohatera, umieścić w swoim muzeum? Jeśli nie będzie tam Geremka, nie będzie też Kaczyńskich, nie będzie gdańskich liberałów, nie będzie Lityńskiego, Frasyniuka i Bujaka, ale nie będzie też Dorna, Macierewicza i Olszewskiego. Nie będzie tych wszystkich ludzi, którzy z chimerycznych nastrojów mas uczynili kiedyś wielki polityczny ruch. Jedyne wydarzenie w polskich dziejach, które ma szansę zapamiętać także historia powszechna.
Akurat przez kilka tygodni przed śmiercią Geremka spierano się o to, w jakim stopniu można krytykować Lecha Wałęsę. I pojawiło się wielu obrońców opcji maksymalistycznej - pełnego odbrązawiania historii. Dziś nad grobem Geremka te same osoby albo oddają mu honory, albo milczą. Z perspektywy kończącego się w przyszłym roku 20-lecia naszej niepodległości to bodaj najbardziej symboliczna dobra nowina. Być może po raz pierwszy cały obóz "Solidarności" próbuje razem napisać swoją historię. Że zamiast karkołomnego pomysłu wspólnej historii byłej opozycji i PZPR, a po drugiej stronie historii "Solidarności" jako dzieła licznych agentów i pojedynczych nieprzejednanych, powstaje bez wielkich fanfar projekt o wiele rozsądniejszy. Historia wspólnej walki z komunizmem, w której wszystkie nurty znajdą należne sobie miejsce.
Mamy zatem pierwszą śmierć w solidarnościowym obozie, która nie jest kolejnym akordem politycznej wojny. I stało się tak, mimo że Geremek był politykiem wywołującym żywe emocje i przy wszystkich swoich zasługach pozostawił po sobie znacznie więcej wrogów niż Miłosz, Kuroń i Herbert razem wzięci - pisze Robert Krasowski, redaktor naczelny DZIENNIKA.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama