Są co najmniej dwa niebłahe powody, dla których Czechy i Polska winny odłożyć złożenie podpisów pod traktatem lizbońskim, do czasu ostatecznej decyzji irlandzkiej. Pierwszy - należy do porządku zasad. Na przekór cynikom twierdzę, że polityka standardów jest tak samo ważną częścią stosunków międzynarodowych, jak np. polityka historyczna. A promocja standardów całkiem nieźle może służyć pozycji i interesom państwa. Polska powinna prowadzić w świecie politykę standardów, a fakt ten winien być istotną częścią wizerunku naszego kraju. To dlatego winniśmy otwarcie bronić prawa Irlandczyków do swobodnej, wyzbytej presji i szantażu narodowej decyzji. Bo po prostu świat wtedy będzie lepszy.

Reklama

Powód drugi dotyczy kwestii uległości. Tak się w Europie składa i składać jeszcze długo będzie, że to Nowa Unia, jeszcze nie dość zadomowiona w europejskich instytucjach, musi się trochę rozpychać, w obliczu lekceważenia jej interesów. Polski hydraulik, klimat, rury gazowe, kwestia wschodnia… Pytanie w jakim stopniu uległość wobec większościowych interesów jest w Unii obowiązkiem płynącym z europejskiej lojalności, jest dla naszej przyszłości unijnej - kto wie - czy nie pytaniem najważniejszym. Irlandia dzisiaj testuje właśnie odpowiedź na nie. Ale wszyscy wiedzą, że na przyszłość wynik tego testu jest najistotniejszy właśnie dla nas.

I myliłby się ktoś, kto by sądził że chodzi tu tylko o polską rację. Owszem - państw istotnie substancjalnych w stosunkach międzynarodowych nie jest wiele, a Polska powinna być jednym z nich. Ale co równie ważne - jeśli uległość stanie się kanonem wewnątrzeuropejskiej polityki, integracja Europy znajdzie się w dryfie.

Narody starej Unii odczuwają dziś bowiem głębokie zmęczenie integracją. Niemal wszystkie są przeciwne jednolitemu europejskiemu rynkowi i chcą ochrony własnych gospodarek i miejsc pracy. Nie chcą w Unii ani Ukrainy, ani Turcji, ani Gruzji. Odrzucają nowe europejskie traktaty, niezależnie czego by one nie dotyczyły. Są - co drastycznie widać we Francji - coraz bardziej zamknięte i ksenofobiczne. Na dodatek ich przywódcy i wielki biznes znacznie bardziej przejmują się interesami Rosji, niźli życiowymi potrzebami unijnych sąsiadów. Jedno jest w tej sytuacji jasne jak słońce. Z tej mieszanki nie urodzi się żaden nowy impuls dla integracji.

Reklama

My w Nowej Unii jesteśmy ciągle inni. Gospodarczo liberalni i chętni do otwartej konkurencji, w której zamierzamy wygrywać, jako tańsi i lepsi. Ciągle zakochani w otwartych granicach, gotowi brać Ukraińców nawet kosztem własnego finansowego interesu. Bez przesądów nawet wobec muzułmańskiej Turcji. Unia dla nas to ciągle wielki projekt, z gigantycznym, niewykorzystywanym potencjałem przyszłości. Nawet brukselska biurokracja za bardzo nas nie złości, tym bardziej, że mamy ją za lepszą od własnej. Obowiązek politycznej uległości będzie więc musiał znaczyć w Unii dominację europejskiego zgorzknienia i starości nad młodością i entuzjazmem. Kto tego nie widzi jest ślepy na Europę.

Traktat lizboński został zbudowany tak, aby starzy mogli się czuć bezpieczniej w obliczu inwazji młodości. Układ decyzyjny (podwójna większość), instytucje (quasi-prezydent), procedury (głosowania większościowe) - wszystko to są awaryjne gwarancje utrzymania przez starych władzy w ręku. Paradoksalnie - aby je przeprowadzić - trzeba by jednak wzniecić choć szczyptę europejskiego optymizmu u starych Europejczyków. Ale to właśnie przerosło siły polityków. Efekt tego paradoksu właśnie obserwujemy. Jak Lizbona jest pałką wbijana do zakutych europejskich łbów. Z nieuchronnym skutkiem, że po jej wymuszonym przyjęciu chyba nikt przez pokolenie nie odważy się tamtym społeczeństwom przedstawić czegokolwiek, co dotyczyłoby integracji. Bo nazbyt wiele blizn lizbońska pałka pozostawia dziś na ciele Europy.