Zupełnie przeciwnie, najwięksi mędrcy na naszym kontynencie kiwali głowami w wielkiej zadumie, zastanawiając się, co zrobili nie tak, jakie popełnili błędy, jak powinien był wyglądać traktat konstytucyjny, żeby Francuzi raczyli go łaskawie przyjąć w referendum.

Reklama

Tymczasem prawda była inna. Zarówno Francuzi jako naród, jak też francuska klasa polityczna, za nic sobie mając całą legendę Francji jako kolebki oświecenia, rozumu, idei europejskiej, z absolutnym cynizmem ubijali na odrzuceniu traktatu konstytucyjnego swoje małe, krótkowzroczne interesiki. Co z tego, że ich weto w referendum osłabiło Europę, skoro wystraszona Bruksela pompowała we francuskie rolnictwo kolejne miliardy, żeby się francuscy rolnicy całkiem na Europę nie obrazili. Zarówno prawica, jak i lewica sprzedawały przy okazji referendum Francuzom najgorsze antyeuropejskie banały. Rozniecano nad Sekwaną najprymitywniejsze lęki przed Europejczykami zza żelaznej kurtyny czy przed polskim hydraulikiem.

Wszyscy w Europie to Francuzom pamiętają. I właśnie dlatego dzisiejsze zachowanie Sarkozy’ego wobec Lecha Kaczyńskiego to więcej niż zbrodnia, to błąd - jak zwykł przy takich okazjach mawiać mądry rodak prezydenta Francji, minister Talleyrand. Bo publiczne besztanie kolejnego lidera "nowej Europy" przez kolejnego lidera "Europy starej" dostarcza doskonałych argumentów wszystkim wrogom Europy, przeciwnikom integracji, naiwnym lub cynicznym eurosceptykom. Pozwoli im mówić, że w Unii Europejskiej stosuje się dwa standardy. Inny dla Francuzów, Niemców, Anglików i ich błędów, a inny dla Polaków, Czechów, Węgrów i dla naszych błędów.

Bo że błędy popełniają obie strony, to rzecz oczywista. Lech Kaczyński udaje, że dla jak najszybszego podpisania traktatu lizbońskiego czy przyjęcia euro istnieje w polskiej polityce jakakolwiek alternatywa. Odwleka w nieskończoność moment opowiedzenia się za Europą lub przeciwko niej. Polityczny przyjaciel Lecha Kaczyńskiego, prezydent Czech Vaclav Klaus już wyboru dokonał - przeciw Europie. Współpracuje z każdym, kto Unię Europejską niszczy i osłabia. Robi z siebie ostatniego na naszym kontynencie thatcherystę, ale tak naprawdę świadomie gra przeciwko Unii w tej samej drużynie co Rosja i Ameryka, bo obu tym starym mocarstwom zależy, żeby w dzisiejszym świecie nie narodziła się nowa globalna potęga.

Reklama

Jeśli jednak Lech Kaczyński pójdzie za Klausem, przeciwko Europie, to przeciwstawi się wyborowi większości Polaków, także tych, którzy głosowali na niego. Bo większość Polaków doskonale rozumie, że słaba i pokawałkowana Europa jest może na rękę Rosjanom czy Amerykanom, ale w żadnym wypadku nie nam.

Bo jeśli traktat lizboński rzeczywiście się sypnie, jeśli przestanie istnieć jakikolwiek scenariusz jednoczenia Europy i jej wzmacniania, jeśli dzisiejsze egoizmy, które już dały o sobie znać w momencie kryzysu gruzińskiego czy finansowego krachu, wygrają z Europą, to co Europę zastąpi? Jaki ład, który byłby lepszy dla Polski? Sojusz Niemiec z Rosją? Nieskrępowana już niczym stara prorosyjska polityka Paryża? Odwrócenie się przez Anglię plecami do kontynentu i jeszcze bliższy sojusz Londynu z Waszyngtonem? Chaos w Europie Środkowo-Wschodniej tuż pod nosem umacniającej się Rosji? Który z tych scenariuszy jest dla Polski lepszą alternatywą od jednoczącej się i wzmacniającej Unii Europejskiej? Który z tych scenariuszy prezydent Lech Kaczyński może Polakom przedstawić jako coś lepszego?

To wszystko są pytania retoryczne, na które jest tylko jedna możliwa odpowiedź. Ale są one retoryczne tylko z pozoru, bo Lech Kaczyński ciągle nie podpisał taktatu lizbońskiego. Nie włączył tym samym Polski w proces integrowania się Europy we wszystkich obszarach, w których taka integracja jest w ogóle możliwa. Prezydent ciągle udaje, że Polska może przeżyć, bocząc się na Unię.