Brian Cowen, szef irlandzkiego rządu, powiedział wczoraj to, co od wielu miesięcy starali się z niego wydusić Francuzi. Nie użył co prawda słowa referendum, ale zaraz po rozpoczęciu spotkania zapewnił innych przywódcom Unii, że "irlandzki rząd jest zdeterminowany doprowadzić do ratyfikacji traktatu przez końcem października". Głosowanie ma się odbyć najpóźniej 31 października, a więc przed końcem obecnej kadencji Komisji Europejskiej. W ten sposób traktat, który niemal w całości powtarza zapisy niedoszłej unijnej konstytucji, zacząłby obowiązywać z początkiem 2010 r. Najprawdopodobniej więc już za niewiele ponad rok pracę zacznie pierwszy w historii przewodniczący Rady UE zwany prezydentem Europy, a także szef unijnej dyplomacji.
Wszystko jednak pod warunkiem, że tym razem Irlandczycy poprą traktat. A to wcale nie jest pewne. Z ostatnich sondaży wynika bowiem, że dwie trzecie wyborców jest przeciwnych organizowaniu ponownego głosowania.
Aby przekonać swoich rodaków, że ich zdanie się liczy, a pod ponowne głosowanie został poddany całkowicie inny dokument, Cowen starał się wczoraj nakłonić przywódców pozostałych państw Unii do wyjścia naprzeciw obawom Irlandczyków. "Potrzebujemy poczucia wiarygodności i solidarności. Musimy pokazać irlandzkiemu narodowi, że Europa poważnie traktuje jego obawy" – apelował. I odniósł sukces.
Najważniejsza jest zapowiedź, że w przyszłości każdy kraj UE zachowa własnego przedstawiciela w Komisji Europejskiej. Traktat lizboński mówił co innego. Zakładał, że już za pięć lat część państw - na zasadzie rotacji - będzie musiała w danej kadencji zrezygnować z własnego komisarza. Działając w mniejszym gronie, Komisja miała stać się sprawniejsza i lepiej promować interes całej Unii, stając się instytucją ponadnarodową.
Teraz tak nie będzie. Przemierzy Belgii, Holandii i Luksemburga, którzy najmocniej sprzeciwiali się postulowanym przez Irlandczyków zmianom, obawiają się, że poszerzona komisja stanie się czymś w rodzaju miniparlamentu, w którym każdy kraj będzie chciał przeforsować własne interesy bez względu na ogólną strategię Unii.
W emocjonalnym wystąpieniu Nicolas Sarkozy przekonał jednak szefa holenderskiego rządu Jana Petera Balkenende’a, że w grę wchodzi coś jeszcze ważniejszego: całość zmian, jakie wnosi traktat lizboński. To był pierwszy sukces szczytu. "Jest zgoda co do zasady, że każdy kraj zachowa jednego przedstawiciela w Komisji Europejskiej" - ogłosili Francuzi. "Być może większa Komisja jest mniej spójna, ale ważne jest, aby wrażliwość każdego kraju była tu reprezentowana" - mówił "Dziennikowi" Mikołaj Dowgielewicz, polski minister ds. europejskich.
Brian Cowen wymusił także zmianę zapisów dotyczących polityki obronnej Unii, tym razem ku niezadowoleniu m.in. Wielkiej Brytanii i Polski. Ambicją Unii miało być "zdwojenie starań na rzecz wzmocnienia możliwości wojskowych Europy w pełnym porozumieniu z NATO". To jest sedno nowej doktryny strategicznej, którą dziś mają przyjąć przywódcy UE. Jednak Irlandczycy obawiają się, że to podważy ich tradycyjną neutralność. Dlatego pod ich naciskiem, obok odniesień do NATO, pojawiła się też zapowiedź wspierania przez Unię działań ONZ.
Na tym nie koniec. Irlandzki premier zażądał także gwarancji, że po wejściu w życie Lizbony jego kraj nie będzie musiał zrezygnować z przepisów narodowych dotyczących podatków od zysków przedsiębiorstw, zakazu aborcji, zabezpieczeń socjalnych i prawa rodzinnego. Chciał także, aby do traktatu dołączono specjalny aneks, który z prawnego punktu widzenia miałby identyczną wartość jak zasadnicza część dokumentu. To jednak dla pozostałych państw UE było już zbyt wiele. Spełnienie żądania Irlandczyków oznaczałoby bowiem konieczność ponownego przeprowadzenia ratyfikacji we wszystkich krajach "27". Dlatego Brian Cowen musiał zadowolić się zapowiedzią "deklaracji politycznej".