Oczy śmiały się Leszkowi Millerowi, gdy podkreślał podczas wspólnej konferencji z Grzegorzem Napieralskim, że dogadały się dwie suwerenne partie: SLD i Polska Lewica. Oczywiście nie ma żadnej partii pod nazwą Polska Lewica, nawet jeśli taka figuruje w rejestrze. Jest Miller otoczony być może garstką całkiem anonimowych wielbicieli, a może i to nie. Miller, który tym samym, jeśli nie dojdzie do kolejnych wstrząsów, wraca na łono SLD.

Reklama

Miller ma rację i nie ma racji, gdy poddaje ostatnie lata lewicy surowej krytyce. O tyle ma, że jego młodzi następcy okazali się absolutnie niecharyzmatyczni. Na ich tle on sam błyszczy - inteligentny, wyrazisty, o ciętym języku. Z drugiej strony jego powrót to żart historii. Jeszcze chwila i wszyscy zaczną powtarzać, że to Olejniczak, pozbywając się Millera, pociągnął na dno obóz postkomunistyczny. Ten obóz zaczął tonąć, gdy na mostku kapitańskim stał właśnie on, mityczny żelazny kanclerz. Zgubiło go przyzwolenie na zachłanność, fala afer, brak choćby pozorów w zawłaszczaniu państwa.

Zapewne dziś Millerowi część tradycyjnych wyborców lewicy te grzechy wybaczy. I skupi się wokół SLD z jego udziałem, czym mocniej będzie zaprzeczał aferze Rywina i wychwalał Jaruzelskeigo. Ale na ile wyczuwam nastroje większości Polaków, to nie jest recepta na powrót do pierwszej ligi, do czasów, kiedy SLD pod wodzą Millera sięgało ponad 40 procent. To będzie nadal potrawa dla hobbystów. Tyle że ci, co Sojusz wybiorą, będą wiedzieć, że głosują na faceta z jajami.

Ale czy to oznacza, że Miller zapewni lewicy wyraźną linię. Chyba nawet i to nie całkiem. W ostatnich latach to właśnie on skręcał w różne strony ponad miarę. Dawny betonowy zwolennik socjalnych roszczeń stał się zwolennikiem obniżania podatków, z podatkiem liniowym włącznie. To także wykończyło lewicę. Był ostro proamerykański, dziś jest równie ostro proeuropejski. Zmienia poglądy z wdziękiem raczej felietonisty niż solidnego lidera. Tyle że czuje się od niego siłę, której brakuje jego następcom - także tym starszym, że przypomnę bliskiego mu pokoleniowo bezbarwnego Szmajdzińskiego.

Reklama

Dużo to czy mało? Wystarczająco dużo, aby narobić wokół siebie szumu i ucieszyć dziennikarzy. Chyba za mało, by zagrozić poważnie Tuskowi i Kaczyńskiemu.