W związku z przyspieszeniem prywatyzacji przez rząd Donalda Tuska w ręce pracowników trafiają miliardy złotych w postaci darmowych akcji. To już od wielu lat usankcjonowany zwyczaj kupowania zgody załóg. Problem w tym, że bardzo często pracownicy dostają akcje, a faktycznej prywatyzacji nie ma i pewnie długo, długo nie będzie. Tak właśnie jest w przypadku Jastrzębskiej Spółki Węglowej, PGNiG czy KGHM.

Przebłagać górników

Akcyjna gorączka opanowała górników. 30 czerwca ma się rozpocząć notowanie na giełdzie akcji JSW. Ministerstwo Skarbu wraz z zarządem spółki dwoją się więc i troją, mnożąc pomysły, jak zjednać pracowników, którzy grożą strajkiem. Kluczem są oczywiście akcje. Ponieważ uprawnionych do ich objęcia jest około 10 tys. z liczącej 22 tys. osób załogi, to już obiecuje się pozostałym specjalną emisję i przekazanie udziałów po cenie nominalnej. Właściwie za darmo, bo pieniądze wyłożyłaby spółka.
Jeśli będzie zgoda związków zawodowych, minister skarbu Aleksander Grad zainkasuje do budżetu około 3 mld zł za mniejszościowy pakiet akcji. Ich resztę, poza pracowniczymi, będzie musiał na żądanie związków zatrzymać. Zapewne wychodzi z założenia, które często się sprawdzało – pracownicy oswoją się ze zmianami i krok po kroku będzie mógł dalej sprzedawać akcje. Podobnie byłoby w przypadku kolejnych dwóch górniczych koncernów – Katowickiego Holdingu Węglowego wraz z Węglokoksem oraz Kompanii Węglowej. Nadzieje te mogą okazać się płonne, co pokazuje przykład innej górniczej spółki, KGHM. Po upublicznieniu akcji kilka lat temu związki nie są już zainteresowane dalszą prywatyzacją i faktycznie ją zablokowały. Także w przypadku JSW minister będzie mógł sobie jedynie pomarzyć o sprzedaży reszty akcji za jakieś 6 – 8 mld zł.
Reklama

Krew się burzy

Z przekupstwem załóg w celu prywatyzacji nie mieliśmy tylko do czynienia w przypadku PGNiG, bo państwo nie ukrywało od początku, że chce zachować kontrolę ze względu na strategiczny charakter spółki. Zostawiło sobie 72,5 proc. akcji. Upublicznienie w 2009 roku i umożliwienie 60 tys. pracownikom spieniężenia wartych łącznie blisko 3 mld zł papierów było krokiem wyłącznie politycznym.
Ilekroć słychać o darmowych akcjach, krew się burzy. Kłóci się to bowiem z elementarnym poczuciem sprawiedliwości. Dlaczego ktoś dostaje udziały tylko dlatego, że pracował w danym zakładzie, a nauczyciel czy pielęgniarka nie? Dlaczego tak bardzo państwo zróżnicowało nawet prawa samych uprzywilejowanych? Wartość pakietu pracowniczego w TP SA, PKO i PZU wynosiła 4 – 5 mld zł, a Tauronu – blisko milard złotych, a w wielu innych firmach były to symboliczne kwoty lub nic. Przecież firmy, w przypadku których hojność państwa była największa, rozwijały się długo dzięki pozycji monopolistycznej. Z drugiej strony mamy przykład warszawskiej GPW, której pracownicy nie dostali nic. Ich pech polegał na tym, że spółka nie podpada pod ustawę o komercjalizacji i prywatyzacji. Od powstania w 1991 r. była spółką akcyjną.
Rząd Mazowieckiego przyznał w 1990 r. pracownikom prawo do kupna do 20 proc. akcji za połowę ceny. W 1996 r. rząd SLD przelicytował go, oferując do 15 proc. papierów za darmo. Teraz jakiekolwiek ograniczenie tego prawa jest już nie do pomyślenia. Jeśli więc dalej kupuje się w ten sposób zgodę pracowników na prywatyzację, to niech się ona przynajmniej sprawnie i do końca odbędzie. Wtedy może przyjdzie pogodzić się z tym, że był to jej niezbędny koszt.