Jak to będzie działać? W uproszczeniu wprowadzenie bonu edukacyjnego będzie oznaczać finansową władzę rodziców nad nauczycielami i szkołami. Teraz szkoły otrzymują pieniądze na podstawie liczby klas i zatrudnionych nauczycieli.

Reklama

Bon to zmieni. Pieniądze będą trafiały do szkoły za uczniem. Placówka, która przyciągnie do siebie więcej uczniów, będzie miała więcej środków na prowadzenie zajęć. Tak więc to nie samorządowcy, jak jest teraz, ale rodzice zdecydują, która szkoła będzie się rozwijać, a która upadnie.

Do tego sztandarowego projektu Platformy z rezerwą odnosili się dotąd politycy PSL. Obawiali się, że doprowadzi to do upadku małych, wiejskich szkół. Okazuje się jednak, że jest możliwe porozumienie w tej sprawie. Ludowcy są w stanie zgodzić się na zmianę formy finansowania oświaty pod warunkiem specjalnych osłon dla szkolnictwa wiejskiego i zawodowego.

"Dzieci mieszkające na wsi muszą mieć dostęp do edukacji. Zbyt liberalne podejście do finansowania oświaty może doprowadzić do upadku wiejskich szkół, bo okaże się, że są nierentowne" - przekonuje Tadeusz Sławecki z PSL, wiceszef sejmowej komisji ds edukacji. Zaznacza jednak, że jeżeli wartość bonu będzie na tyle duża, by szkoły mogły się finansować, to PSL jest gotów do dyskusji.

"Wsparcie dla takich placówek mamy zapisane w naszym programie" - odpowiada mu Krystyna Szumilas, posłanka PO, kandydatka na wiceszefa MEN. Oboje są zgodni co do tego, że najwcześniej nowe regulacje mogłyby zacząć funkcjonować dopiero od roku budżetowego 2009 i byłyby wprowadzane stopniowo przez kilka lat.

"To wprowadza wolnorynkowy mechanizm do systemu edukacji. Dyrektorzy szkół siłą rzeczy muszą stać się menedżerami. Zaczynają liczyć pieniądze i poszerzają ofertę edukacyjną, by stać się coraz bardziej konkurencyjni" - wyjaśnia Stanisław Szelewa, dyrektor Wydziału Oświaty i Wychowania w starostwie w Świdnicy.

Na terenie Świdnicy bon funkcjonuje już od kilku lat. "Nagle okazało się, że subwencja, którą dostajemy od państwa, wystarcza nie tylko na utrzymanie szkół, ale remonty czy zakup pomocy dydaktycznych. Wcześniej do oświaty samorząd musiał dokładać" - wyjaśnia Szelwa.

Reklama

Nowy system przełożył się także na jakość edukacji. Jeszcze kilka lat temu w rankingu najlepszych szkół w regionie dolnośląskim notowane było jedno świdnickie liceum. Teraz Świdnica ma cztery szkoły w pierwszej dwudziestce.





Bon edukacyjny to sposób na dobre szkoły

ARTUR GRABEK: Co to jest bon edukacyjny?
WOJCIECH STARZYŃSKI*: Z budżetu państwa na każdego ucznia, w zależności od rodzaju szkoły, zostaje przeznaczona taka sama kwota. Tę kwotę w formie bonu otrzymują rodzice, z nim idą do wybranej przez siebie szkoły. W zależności od tego, ilu uczniów wybierze daną szkołę, takim budżetem będzie dysponowała.

Jakie są konsekwencje wprowadzenia takiego systemu finansowania oświaty?
W warunkach miejskich bon edukacyjny promowałby szkoły lepsze, a likwidował gorsze. Na wsi, gdzie jest jedna szkoła, nie będzie konkurencji, ale jest czynnik psychologiczny. Jeżeli rodzic czuje, że przynosi do szkoły własne pieniądze, to zaczyna mieć świadomość, że jest równoprawnym partnerem dla dyrektora i zaczyna ingerować w jej życie.

Czyli PSL ma rację, obawiając się, że bon może uderzyć w małe, wiejskie szkoły, które jako nierentowne będą zamykane?

Jeśli nie stworzy się osłon dla małych szkół, to one zaczną padać. Trzeba pamiętać, że na wsi szkoła to jest też centrum życia kulturalnego. Gdy prof. Mirosław Handke był ministrem edukacji, pracowałem w kancelarii premiera Jerzego Buzka. Wtedy była rozważana następująca koncepcja – państwo z tych pieniędzy, które ma na edukację, na czysty bon oświatowy przeznacza 80 proc. środków, pozostałe 20 proc. służy jako dofinansowanie właśnie takich małych szkół.

Gdyby bon wszedł w życie, biedny ale zdolny uczeń mógłby wybrać szkołę prywatną?

Tak. Teraz szkoły społeczne otrzymują połowę subwencji. By może czesne nie byłoby więc potrzebne, a na pewno byłoby niższe. Poza tym wiele bogatych samorządów dopłaca już do edukacji, nie byłoby więc przeszkód, by rodzić dostawał drugi bon od samorządu.

Nie ma zagrożenia, że te najlepsze szkoły byłby przepełnione?
To można uregulować przepisami, np. o liczbie uczniów w klasie. Ale przepisy powinny też działać w drugą stronę. Dyrektor powinien mieć większą swobodę w zwalnianiu kadry, by przy mniejszej liczbie klas całego jego budżetu nie zjadały nauczycielskie pensje.

Już widzę nauczycieli w protestach na ulicach.

Opór nauczycieli przeciw wprowadzeniu tych zmian jest prawdopodobny. Przecież część z nich, głównie najsłabsi, będzie musiała pożegnać się z pracą.

Prof. Handke twierdzi, że edukacja już jest finansowana na zasadzie bonu.
Tak jest na szczeblu centralnym. Samorząd otrzymuje pieniądze w zależności od liczby uczniów. Ale samorządowcy dzielą je na szkoły już według własnego uznania. Zdarza się nawet, że przeznaczają pieniądze na cele niezwiązane z oświatą.

Wierzy pan, że bon oświatowy to sposób na wyrównywanie szans edukacyjnych?
Solidaryzm społeczny jest potrzebny. Bądźmy jednak uczciwi – szans edukacyjnych nigdy nie da się wyrównać. Zawsze będą miejsca bogatsze i uboższe. Bon wydaje się najbardziej optymalnym sposobem wykorzystania środków publicznych z jednoczesnym podniesieniem oferty edukacyjnej. Być może równolegle z nim należy wprowadzić system stypendialny, tak by młody człowiek z biednej wiejskiej rodziny, który posiada odpowiednie walory intelektualne, mógł wyjechać i uczyć się w bardzo dobrej miejskiej szkole.




















*Wojciech Starzyński jest prezesem Społecznego Towarzystwa Oświatowego i prekursorem bonu edukacyjnego w Polsce