Prezydent zwołuje pierwsze posiedzenie Sejmu i to właśnie na nim dotychczasowy rząd składa dymisję. Bronisław Komorowski musi wyznaczyć pierwsze posiedzenie w ciągu 30 dni od dnia wyborów. Jak wynika z zapowiedzi otoczenia prezydenta, po ogłoszeniu oficjalnych wyników ma poprosić na konsultacje liderów partii politycznych w kolejności uzyskanych wyników: od największego do najmniejszego. To prezydent po wyborach ma desygnować kandydata na nowego premiera. Kandydat przedstawia skład rządu, który prezydent powołuje w ciągu dwóch tygodni od pierwszego posiedzenia Sejmu.
Po zaprzysiężeniu nowy premier przejmuje władzę od dotychczasowej ekipy. To, czy ją utrzyma, zależy od tego, czy w ciągu dwóch tygodni uzyska wotum zaufania od Sejmu. W tym czasie musi także przedstawić expose, czyli plan działań.
Jeśli rząd nie uzyska poparcia posłów, to inicjatywę przejmuje Sejm – ma czternaście dni na powołanie rządu, który prezydent musi zaprzysiąc. Jeśli także parlament nie będzie w stanie wyłonić rządu, w trzecim kroku inicjatywa ponownie wraca do prezydenta. Niepowodzenie ostatniej próby oznacza, że prezydent musi rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory.
Od wejścia w życie konstytucji w 1997 r. zwyczajem było, że pierwsza oferta prezydenta po wyborach była kierowana do kandydata zwycięskiego ugrupowania. Ale teraz takiej pewności nie ma. Teoretycznie prezydent może na stanowisko premiera desygnować dowolną osobę. Z tym że zwyczajowo prezydent wybiera tego, kogo wskaże mu zwycięskie w wyborach ugrupowanie. Jest to tzw. zasada współdziałania władz.
Reklama



Reklama
Komorowski zastrzegał wcześniej, że to on zdecyduje, kto otrzyma misję tworzenia rządu. To sygnał przede wszystkim do PiS. Jarosław Kaczyński ma mieć szansę na fotel premiera, tylko jeśli udowodni, że jest w stanie stworzyć większość. Ale takie rozwiązanie oznacza jedynie pogodzenie się prezydenta z faktami, gdyż jeśli Kaczyński znajdzie koalicjanta, to poradzi sobie sam w kolejnym kroku w Sejmie. Takich problemów w przypadku potwierdzenia zwycięstwa PO przez PKW nie powinien mieć Donald Tusk. Obojętnie, czy premierem będzie Kaczyński, czy Tusk, będzie to oznaczało kolejny fenomen. Premierostwo Tuska oznaczałoby, że po raz pierwszy szef rządu nie utracił władzy w kolejnej kadencji, a powrót Kaczyńskiego na fotel premiera także byłby precedensem w historii niepodległej Polski.
Pierwszym kandydatem na koalicjanta w obu przypadkach będzie zapewne PSL. A samej partii Pawlaka bardzo zależy na utrzymaniu się u władzy, bo to nie tylko tysiące stanowisk w rządzie i agendach rządowych, lecz także możliwość negocjowania z ministrem finansów spłaty 9,4 mln zł (z odsetkami 18 mln), jakie PKW nakazała zwrócić PSL za błędy w rozliczaniu kampanii w 2001 r.
W kolejce do tworzenia rządu stoją też SLD i Ruch Palikota. Stronnikiem koalicji PO z dwiema formacjami może być prezydent. Zwolennikiem koalicji z SLD jest Grzegorz Schetyna oraz znaczna część Platformy. Dla nich sojusz z lewicą byłby wygodniejszy ze względu na dobre relacje.
Jednocześnie porozumienie z lewicą w dużej części PO budzi sprzeciw. Zdają sobie sprawę, że PO, podobnie zresztą jak PiS, zyskała popularność jako alternatywa dla skompromitowanej lewicy.