Mariusz Muszyński, obecny wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego, zaliczany do grona sędziów dublerów, startuje na stanowisko sędziego SN w Izbie Dyscyplinarnej – ta informacja zelektryzowała świat prawniczy. Manewr ten został odebrany jako ewidentny dowód na to, że politycy zamierzają podporządkować sobie SN. I w ogóle już się z tym nie kryją.
Co ciekawsze, pojawiają się głosy, że Muszyński ma stanąć na czele Izby Dyscyplinarnej (ID). Jeżeli doniesienia te się potwierdzą, znów skupi w swych rękach potężną władzę. Pozycja szefa ID jest bowiem tak mocna, że w wielu przypadkach jest on w stanie nawet zablokować decyzje teoretycznie najważniejszego I prezesa SN. A to oznacza, że Muszyński znów, tak jak to już było w przypadku TK, będzie z tylnego fotela kierować najważniejszym organem sądowym w Polsce. I znów, jak słyszymy od osoby blisko związanej swego czasu z TK, będzie mógł odgrywać rolę szarej eminencji, która to rola bardzo mu odpowiada.
Muszyński nieograniczoną władzę w TK zyskał po tym, jak Julia Przyłębska, tuż po mianowaniu jej przez prezydenta na prezesa TK, udzieliła mu niezwykle szerokiego pełnomocnictwa do kierowania tą instytucją. Upoważniła go do zastępowania jej w realizacji wszystkich wynikających z przepisów prawa uprawnień prezesa TK. Stało się to w atmosferze skandalu, gdyż wówczas funkcję wiceprezesa TK pełnił jeszcze sędzia ze starego składu, Stanisław Biernat. I to on, a nie szeregowy członek TK, jakim wówczas był Mariusz Muszyński, zgodnie z przepisami prawa powinien zastępować Przyłębską. Muszyński nie przejął się krytyką i zastrzeżeniami wysuwanymi wobec takiego układu i ochoczo zabrał się do nastawiania trybunału na właściwe, jego zdaniem, tory. To on, jak słyszymy od osób powiązanych swego czasu z TK, zajmował się czyszczeniem m.in. biura orzecznictwa z pracowników, którzy nie bali się wyrażać poglądów na temat tego, co w tamtym czasie władza robiła z trybunałem. W efekcie pracę straciło kilkudziesięciu prawników.
Reklama
Ale działalność Muszyńskiego nie ograniczała się jedynie do kwestii związanych z administrowaniem biurem TK. Sporo namieszał również w sferze orzeczniczej. Jest on bowiem jednym z trzech sędziów dublerów, którzy zostali wybrani na miejsca już obsadzone przez poprzedni Sejm. Większość prawników uważa więc, że wyroki wydawane w składach, w których znajduje się Muszyński, są po prostu nieważne. A brał on udział w wydawaniu wielu istotnych orzeczeń, bardzo często występując przy tym w roli sprawozdawcy. Jakby tego było mało, Muszyński złamał jedną z podstawowych zasad rządzących procesem, wywodzących się jeszcze z czasów rzymskich – "nemo iudex in causa sua" (nikt nie może być sędzią we własnej sprawie). Brał bowiem udział w ocenianiu przepisów, na podstawie których on sam oraz pozostali dublerzy zostali dopuszczeni do orzekania w TK. I oczywiście trybunał nie dopatrzył się w tych regulacjach niezgodności z ustawą zasadniczą.
Muszyński rządził trybunałem twardą ręką. Kolejnym na to dowodem może być opisywana przez DGP sprawa "cenzurowania" przez niego listów przychodzących do pozostałych sędziów TK. Okazało się, że Muszyński wydał pracownikom trybunału polecenie, zgodnie z którym cała korespondencja kierowana do członków TK miała trafiać najpierw na jego biurko. Miał sobie przyznać uprawnienie do decydowania o tym, które z przychodzących listów mają status korespondencji prywatnej, a które są służbowe. Sędziowie uznali to za niedopuszczalne. Sam Muszyński tłumaczył potem, że było to podyktowane jedynie troską o to, aby sędziowie, z powodu np. nieobecności w pracy, nie przegapili ważnych wydarzeń, na które byli zapraszani drogą listowną. Niesmak jednak pozostał.
Ludzie, którzy zetknęli się z Muszyńskim, uważają, że jest to osoba, która nie cofnie się przed niczym, jeśli jest to niezbędne do osiągnięcia celu. Dlatego też pojawiają się głosy, że to właśnie on, od razu po tym, jak trafi do SN, zostanie wskazany przez prezydenta na pełniącego obowiązki I prezesa SN do momentu wyboru nowego szefa tego sądu. Zyska kompetencje, które pozwolą mu wyczyścić przedpole nowemu I prezesowi SN. Mówiąc wprost – Muszyński być może otrzymał zadanie skutecznego pozbycia się z SN prof. Małgorzaty Gersdorf, która, wspierana głosami wielu prawników oraz obecnych sędziów SN, nadal twierdzi, że jej kadencja na stanowisku I prezesa SN upływa dopiero w 2020 r. Jak mówi DGP w prywatnej rozmowie osoba swego czasu blisko związana z TK, Muszyński zrobił już w trybunale, co miał zrobić, tj. "rozwalił go, popsuł mu reputację i teraz może iść to samo zrobić z kolejnym ważnym organem sądowym", czyli SN. W opinii wielu jest to człowiek, który nie zawaha się użyć nawet przymusu państwowego, jeżeli bez tego usunięcie prof. Gersdorf z SN okazałby się niemożliwe.
Jeżeli ten scenariusz rzeczywiście się ziści, to obecni sędziowie SN zostaną postawieni w niezwykle trudnej sytuacji. Zdecydowana większość z nich bowiem opowiedziała się za obecną I prezes SN, uznając, że nie można przerwać jej sześcioletniej, określonej w konstytucji kadencji. Tak więc wskazanie przez prezydenta osoby, która miałaby zastąpić Gersdorf na stołku szefa SN, mogłoby stać się dla sędziów katalizatorem decyzji o odejściu z instytucji. Ustawodawca pozostawił im bowiem furtkę w postaci możliwości przechodzenia w stan spoczynku i to bez względu na wiek i bez konieczności tłumaczenia się z takiej decyzji. Wystarczy, że złożą odpowiednie oświadczenie w ciągu pół roku od momentu wejścia w życie nowych regulacji. Termin na podjęcie takiej decyzji mija 3 października 2018 r. Z nieoficjalnych rozmów wynika, że wielu sędziów bierze pod uwagę taką opcję, a informacja o kandydowaniu Muszyńskiego do SN dość mocno przechyliła szalę na jej stronę.
Na tym jednak rola Muszyńskiego w SN zapewne się nie zakończy. Umieszczenie go tam, i to w charakterze prezesa Izby Dyscyplinarnej, spowoduje, że rządzący upieką dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, Muszyński będzie miał ogromny wpływ na orzecznictwo dyscyplinarne. Jako prezes będzie decydował m.in. o składach orzekających oraz o tym, kto będzie w danej sprawie pełnił funkcję sprawozdawcy. W ten sposób zyska pośredni wpływ na sędziów sądów powszechnych, ale także na sędziów SN (słynny "efekt mrożący"). Po drugie, będzie swego rodzaju bezpiecznikiem, na wypadek gdyby wybrany przez nowy skład I prezes SN mimo wszystko okazał się zbyt niezależny.
Przypomnijmy – z informacji ujawnionych przez DGP wynika, że na stanowisko to typowana jest dr hab. Małgorzata Manowska. I choć ewidentnie flirtuje ona z obozem rządzącym (obecnie jest dyrektorem Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, która podlega ministrowi sprawiedliwości) i w pewnych kwestiach blisko jej do "dobrej zmiany" w sądownictwie (wielokrotnie krytykowała działania poprzedniej KRS), to jednak nie można odmówić jej charakteru oraz poczucia niezawisłości. Prawda jednak jest taka, że jako I prezes SN Manowska musiałaby mocno liczyć się ze zdaniem Muszyńskiego, a w pewnych kwestiach nie pozostawałoby jej nic innego, jak tylko przyglądać się wykonywanym przez niego ruchom. Wszystko przez ustawę o SN, która przyznała prezesowi ID niezwykle silną pozycję. I tak: reprezentowanie SN przed Trybunałem Konstytucyjnym oraz w pracach komisji sejmowych i senackich, opiniowanie wniosków o dalsze pełnienie urzędu na stanowisku sędziego SN przez osoby, które ukończyły 65. rok życia, czy też nakazanie natychmiastowego zwolnienia zatrzymanego sędziego – tych uprawnień I prezes SN nie będzie już mógł wykonywać samodzielnie. Ustawa stanowi bowiem, że w tym zakresie będzie zmuszony do działania "w porozumieniu" właśnie z prezesem Izby Dyscyplinarnej.
Manowska (o ile to ona obejmie stanowisko I prezesa SN) nie będzie miała nic do powiedzenia w kwestii tego, w jaki sposób Muszyński (o ile to zostanie prezesem ID) będzie kierował izbą. Ustawa wyłącza bowiem ID spod kompetencji szefa SN. Sędziowie w niej orzekający nie będą podlegać I prezesowi SN, tylko bezpośrednio prezesowi ID. To Muszyński, a nie Manowska będzie mógł pozwolić lub nie sędziom ze swojej izby podjąć dodatkowe zatrudnienie. To również z nim, a nie z nią prezydent będzie konsultował, ile etatów powinno się znaleźć w obwieszczeniu o wolnych stanowiskach sędziowskich w ID.
Powtarza się więc schemat dobrze znany z TK – choć formalnie to Manowska będzie twarzą SN, to jednak w wielu kwestiach ostatnie słowo będzie należeć do Muszyńskiego.
Ten możliwy scenariusz ma jeszcze drugie, polityczne dno. Otóż nikt nie ma wątpliwości, że sędzia Manowska to człowiek "od Ziobry". To on ją popiera i zawsze mówi o niej w samych superlatywach. Zresztą, przyglądając się krążącej w przestrzeni publicznej giełdzie nazwisk, łatwo się zorientować, że wielu spośród kandydatów na sędziów SN to ludzie w mniejszym lub większym stopniu powiązani z ministrem sprawiedliwości. Dorzucenie do tego worka kandydatury Muszyńskiego może więc być ostrzeżeniem dla Zbigniewa Ziobry i próbą zabezpieczenia interesów przeciwstawnej mu frakcji w obozie rządzącym. Mariusz Muszyński nie jest bowiem w żaden widoczny sposób powiązany z obecnym szefem resortu sprawiedliwości. To raczej człowiek prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który zapewne nie pozwolił członkom swojej partii na swobodę w wyborze kandydatów do SN.
Rodzi się więc pytanie, co z tą kandydaturą zrobi teraz KRS, od której decyzji zależy, kto zostanie przedstawiony prezydentowi jako kandydat na sędziego SN. Tajemnicą poliszynela jest przecież fakt, że większa część rady to "ludzie Ziobry". We wrześniu, bo to właśnie wówczas planowo ma się zebrać rada w celu rozpatrzenia zgłoszeń do SN, możemy być świadkami wielkiego przeciągania liny. A jego finał być może powie nam co nieco o tym, jaka jest w obozie rządzącym rzeczywista pozycja ministra sprawiedliwości.

Szachowe zagranie SN

Sędziowie Sądu Najwyższego znaleźli sposób na – przynajmniej chwilowe – wstrzymanie czystek kadrowych będących efektem forsowanej przez PiS reformy SN. Skierowali wczoraj do Trybunału Sprawiedliwości UE pytania prejudycjalne dotyczące zapisów ustawy odsyłających w stan spoczynku tych z nich, którzy ukończyli 65. rok życia. Skorzystanie z takiej drogi prawnej skutkuje zawieszeniem kontrowersyjnych przepisów do czasu rozpatrzenia pytań przez Trybunał.
TSUE już niedługo będzie musiał odpowiedzieć na pytania:
Czy polski ustawodawca złamał przepisy unijnych traktatów oraz Karty praw podstawowych UE odnoszące się do zasady nieusuwalności sędziów, kiedy obniżył wiek, w którym sędziowie SN przechodzą w stan spoczynku?
Czy doszło do naruszenia unijnych rozwiązań przez to, że uzależnił możliwość dalszego orzekania od zgody organu władzy wykonawczej (prezydenta)? Czy polski ustawodawca doprowadził do naruszenia unijnej dyrektywy zakazującej dyskryminacji ze względu na wiek? W jaki sposób sąd krajowy będący w takiej sytuacji jak Sąd Najwyższy powinien zapewnić skuteczność unijnego zakazu dyskryminacji ze względu na wiek? Czy w tym celu może on odmówić zastosowania przepisów ustawy o SN dyskryminujących sędziów, którzy ukończyli 65 lat, i orzekać z udziałem takich sędziów, niezależnie od wyrażenia przez prezydenta zgody na dalsze zajmowanie stanowiska sędziego?
Czy polski SN jako sąd unijny powinien stosować środek zabezpieczający w postaci tymczasowej odmowy zastosowania przepisów prawa krajowego sprzecznych z prawem unijnym?
Na zgłoszenie pytań prejudycjalnych do TSUE zdecydował się skład powiększony SN, który miał rozpoznać zagadnienie prawne przedstawione w sprawie z zakresu unijnej koordynacji systemów zabezpieczenia społecznego. Jednak, jako że w składzie tym znalazło się dwóch sędziów, którzy ukończyli już 65. rok życia, uznano, że najpierw należy wyjaśnić tę sporną kwestię. I to w odniesieniu do unijnych regulacji.