Krótki żywot gabinetów to znak rozpoznawczy polityki nad Tybrem. Gdyby włoską demokracją władała wyłącznie statystyka, to populistyczny rząd powinien był upaść nawet kilka miesięcy wcześniej. W okresie powojennym Włochy miały 66 gabinetów – zaprzysiężony właśnie rząd Giuseppe Contego będzie 67. Oznacza to, że władze zmieniały się tam średnio co 11 miesięcy i większość utrzymywała się u sterów krócej niż koalicja populistów. Sojusz Ruchu 5 Gwiazd i Ligi przetrwał o kilkanaście tygodni dłużej ponad przeciętną.
Pod tym względem Włosi biją europejskie rekordy. Dla porównania – od czasów II wojny światowej Niemcy miały 24 gabinety, a Wielka Brytania – 26. Włochów przebijają jedynie Francuzi z 68 rządami. Tak duża rotacja nad Sekwaną wynika przede wszystkim z turbulencji politycznych, do których doszło tuż po wojnie. Zanim prezydentem został Charles de Gaulle, władza w Paryżu przechodziła z rąk do rąk średnio co sześć miesięcy.
Tymczasem wypadki rozgrywające się w ostatnich tygodniach w Rzymie potwierdzają, że gabinety we Włoszech mają tendencję do krótkiej żywotności. Częsta zmiana rządów to nie jest kwestia systemu politycznego, ale elementu osobowości Włochów. Oni po prostu lubią wywoływać spory i potem znajdować porozumienie – uważa analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Maciej Pawłowski. Jak podkreśla, zmiany personalne i koalicyjne są w Italii na porządku dziennym, bo dają też politykom szansę na szybkie odświeżenie wizerunku w oczach opinii publicznej, rozwiązanie konfliktów lub przynajmniej wywołanie takiego wrażenia. Po II wojnie światowej we Włoszech przez ponad 40 lat rządziła chrześcijańska demokracja – zwykle samodzielnie, czasem w koalicji z partią socjalistyczną. Pomimo dominacji jednego ugrupowania rządy upadały w krótkim czasie, w ciągu roku, czasami krócej. Wynikało to z rywalizacji koterii. Nawet przy stabilnym systemie politycznym i dominacji jednej siły zawsze istnieje możliwość, że Włosi się pokłócą i potem będą próbowali się pogodzić – mówi ekspert.
Tym bardziej trudna może być przyszłość zaprzysiężonego w czwartek nowego rządu. W koalicję z Ruchem 5 Gwiazd (M5S) weszła Partia Demokratyczna. To alians dość egzotyczny, biorąc pod uwagę, że w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych populiści kierowani przez Luigiego Di Maio zwyciężyli właśnie dlatego, że przedstawiali siebie w silnej kontrze do rządzących wówczas socjaldemokratów: zarzucali im elitaryzm i działanie pod dyktando Brukseli. Teraz bratają się z mainstreamem.
Upadku pierwszego w dziejach Włoch populistycznego rządu spodziewano się od dawna. Jego 14-miesięczny żywot naznaczony był niekończącymi się wewnętrznymi awanturami. Na koniec okazało się, że Ligi i Ruchu 5 Gwiazd nie łączy nic więcej poza określeniem "populiści”. Nawet rebelia przeciwko Brukseli – to, co jeszcze przed rokiem wydawało się spoiwem koalicji – zakończyła się wielkim nieporozumieniem. Kiedy w połowie lipca w Parlamencie Europejskim decydowano o tym, czy Ursula von der Leyen będzie kierować przez kolejne pięć lat Komisją Europejską, Ruch 5 Gwiazd poparł niemiecką polityk, podczas gdy Liga powiedziała jej stanowcze „nie”. Jak donosiły włoskie media, napięcia pomiędzy koalicjantami były tak duże, że kierujący Ligą Matteo Salvini nie odbierał nawet telefonu od Luigiego Di Maio. Gwoździem do trumny okazała się kolej. Sprzyjająca biznesowi Liga chciała kontynuować budowę tunelu pod Alpami, który umożliwiłby szybkie połączenie pociągowe pomiędzy Lyonem a Turynem. Chociaż drożej kosztowałoby zaniechanie budowy niż jej kontynuowanie, proekologiczny Ruch 5 Gwiazd poddał pod głosowanie w Senacie wniosek o przerwanie prac. Kiedy został przegłosowany – m.in. głosami Ligi – Matteo Salvini ogłosił koniec rządu. Szybko okazało się, że on sam również musi się pożegnać z władzą.