Irracjonalni, nieodpowiedzialni, ksenofobiczni, reakcyjni. Rozpasani bonzowie w przebraniu trybunów ludowych. Mściwi pożeracze elit o autorytarno-paranoicznych ciągotach. Wyrachowani awanturnicy dehumanizujący przeciwników politycznych. Strongmeni z kompleksem katastroficznym.
Każde z tych określeń to skondensowana charakterystyka liberalnych upiorów, których doskonałą polityczną inkarnacją stali się w ostatnich latach populiści. Wichrzyciele na miarę późnonowoczesnych jakobinów – jeśli trzymać się ducha mainstreamowej narracji publicystyczno-akademickiej (czasem trudno rozgraniczyć, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga). Wystarczy zerknąć na wysyp książek i thinktankowych raportów alarmujących o rozpadzie liberalno-demokratycznych porządków, by przekonać się, co przeszkadza nam dzisiaj upajać się błogostanem końca historii. Populizm, utożsamiany ze skrajną prawicą lub (rzadziej) lewicą, jest w nich przedstawiany jako nieodłączny element kryzysu trawiącego coraz bardziej zdezorientowany Zachód. Trudność polega na tym, że często nie wiadomo, czy stanowi on przyczynę, czy symptom choroby. Nie zawsze jest też jasne, czy „populizm” określa ideologię, styl rządzenia, ruch społeczny czy retorykę liderów partyjnych. We współczesnym słowniku politycznym mało jest terminów mających równie polemiczny charakter. A jednak każdy liberał intuicyjnie wyczuwa, że mowa o przypadłości, którą trzeba tropić, piętnować i zwalczać. Zwłaszcza jeśli dotyka ona członków konkurencyjnych salonów ideowo-towarzyskich.
Yascha Mounk, autor wydanej u nas właśnie książki „Lud kontra demokracja. Dlaczego nasza wolność jest w niebezpieczeństwie i jak ją ocalić”, zachęcając Amerykanów do obywatelskiego oporu przeciwko autorytarnym zakusom prezydenta Donalda Trumpa, podkreśla, że mogą oni w ten sposób „wytworzyć niezbędne przeciwciała, które pozostaną przydatne w przypadku nowych ataków choroby populizmu w kolejnych dziesięcioleciach”. Międzynarodowa organizacja pozarządowa Human Rights Watch w dorocznych raportach wręcz obwinia populistów o „globalną napaść na prawa człowieka”. „Ci sami populiści szerzący nienawiść i nietolerancję dają jednak paliwo ruchowi oporu, który wygrywa kolejne bitwy” – pociesza HRW. Były premier Zjednoczonego Królestwa Tony Blair potraktował zagrożenie na tyle poważnie, że założył Instytut na rzecz Globalnej Zmiany (Institute for Global Change), którego jedną z najważniejszych misji – zgodnie z deklaracją programową – jest „dać odpór populistom promującym zamknięte społeczeństwa oraz pesymistyczny światopogląd”. Badacze z amerykańskiego Uniwersytetu Brighama Younga skupieni w Team Populism skonstruowali nawet wskaźnik mierzący nasycenie przemówień polityków populistyczną retoryką (Jarosław Kaczyński nie jest w tej kategorii żadną konkurencją dla Nicolasa Maduro czy Evo Moralesa, a nawet Victora Orbana).
Reklama
Jan-Werner Müller w eseju „Co to jest populizm?” nieco porządkuje ten chaos pojęciowy, opisując badany fenomen mianem „zdegradowanej formy demokracji, która obiecuje spełnienie jej najwyższych ideałów („niech rządzą ludzie!”)”. Według niego populizm zasadniczo sprowadza się do antyelityzmu i antypluralizmu: ci, którzy promują te postawy, „twierdzą, że oni i tylko oni sami reprezentują naród. Wszyscy pozostali konkurenci polityczni są z zasady nieprawomocni, a każdy, kto populistów nie wspiera, nie może być częścią właściwego narodu”.