67 proc. badanych jest przeciwnych mechanizmowi relokacji uchodźców, który ma akceptację Komisji Europejskiej i Rady. Tylko wśród wyborców opozycji liczba zwolenników i przeciwników jest zbliżona. W sprawie referendum opinia ogółu nie jest tak zdecydowana. Nawet w poszczególnych elektoratach pomysł referendum jest odbierany niejednoznacznie. I tak np. 22 proc. wyborców PiS jest przeciwnych jego organizacji, jednakże w elektoracie opozycji propozycję popiera prawie 30 proc., a wśród niezdecydowanych 41 proc. W Platformie słyszymy, że wyniki naszego sondażu są zbieżne z ich badaniami.

Reklama

Krytycznie jest oceniany pomysł łączenia referendum z wyborami do Sejmu, co wydaje się sednem planu PiS i miałoby odmienić przebieg nie najlepiej ocenianej (o czym świadczy rezygnacja Tomasza Poręby z funkcji szefa sztabu wyborczego) kampanii. Nawet wśród wyborców partii władzy takie rozwiązanie ma więcej przeciwników niż zwolenników. W PiS są jednak obawy, że traktowanie wyborów i referendum rozłącznie może grozić wizerunkowym blamażem. – Jak zrobimy plebiscyt w innym terminie niż wybory, to frekwencja będzie fatalna – mówi nam współpracownik premiera.

Choć PiS zarzeka się, że plebiscyt w sprawie uchodźców nie jest żadnym politycznym blefem, to wciąż nie zapadły decyzje ani co do terminu, ani liczby i treści pytań. W rozmowie z nami ważny polityk PiS przekonuje, że w obu kwestiach trzeba zdecydować już niebawem. – Jeśli w połowie października mamy wybory parlamentarne, to referendum musiałoby być rozpisane do połowy lipca, by mogło się odbyć w tym samym dniu – wyjaśnia. Podkreśla, że zgodnie z ustawą z 14 marca 2003 r. o referendum ogólnokrajowym plebiscyt przeprowadza się najpóźniej w 90. dniu od dnia ogłoszenia uchwały Sejmu lub postanowienia prezydenta RP o zarządzeniu referendum.

PiS liczy z jednej strony na korzyści polityczne, wynikające z narzucenia narracji dotyczącej pytania referendalnego w wyborach, a z drugiej – zakłada, że frekwencja w wyborach zapewni frekwencję w referendum i to, że będzie ono wiążące. Polityk PiS przekonuje, że gdyby do referendum doszło, to połączenie go z wyborami parlamentarnymi jest najlepszą opcją. Powodem byłyby też realne oszczędności. W 2015 r. Krajowe Biuro Wyborcze szacowało koszty ogólnokrajowego, jednodniowego referendum na ok. 100 mln zł. Dziś, ze względu na wysoką inflację, ten koszt byłby wyraźnie wyższy. PiS przekonuje, że referendum połączone z wyborami wygeneruje „śladowe” koszty. – Jedynym kosztem jest wydruk dodatkowej karty. Szacuje się, że to raptem 3–4 mln zł – mówi nasz rozmówca z PiS. Komisji nie trzeba będzie powoływać, bo zadanie to można byłoby przypisać komisjom szykowanym pod wybory. Zgodnie z art. 90 wspomnianej ustawy o referendum ogólnokrajowym oba głosowania przeprowadza się „w obwodach głosowania utworzonych dla właściwych wyborów i na podstawie spisów wyborców sporządzonych dla tych wyborów”. Dziś diety dla członków komisji wyborczych to gros wydatków na organizację wyborów. – W tej chwili obowiązują jeszcze stawki z poprzednich wyborów. Przewodniczącemu przysługuje 500 zł, zastępcy – 400 zł, a członkom obwodowej komisji – 350 zł. Jednak przed najbliższymi wyborami planujemy ich zwiększenie – powiedziała 22 maja na łamach DGP szefowa KBW Magdalena Pietrzak.

Jeśli PiS przeforsuje pomysł plebiscytu, rodzi się pytanie o jego praktyczne skutki, gdyby okazały się wiążące. Wyniki mogą nie zrobić wrażenia na Brukseli, ale PiS utrzymuje, że idea referendum ma sens. – Chodzi o to, by pokazać, że Polacy mają inne zdanie niż w Europie, i by w związku z tym UE nie nakładała na nas kar czy nie wszczynała postępowań naruszeniowych, widząc, że to wola większości narodu, by niczego nam nie narzucać – przekonuje osoba z otoczenia premiera.

Reklama

Opozycja twierdzi, że pomysł na referendum ma charakter całkowicie polityczny. – Kaczyński próbuje odwrócić uwagę od kryzysu w swojej partii. Nie ma żadnego powodu, by takie referendum organizować, lewica na pewno tego nie poprze – zapowiada Krzysztof Gawkowski z Nowej Lewicy.

Wtóruje mu Arkadiusz Myrcha z Platformy Obywatelskiej. –PiS ta propozycja odbije się czkawką, bo wokół tego tematu nie ma emocji, to idzie obok tego, czym się zajmują Polacy, a więc wysokimi cenami, śmiercią pani Doroty czy sytuacją na wsi, a nie tym, czy przejedzie tysiąc migrantów. To pokazuje, że politycy PiS są odklejeni od rzeczywistości – podkreśla polityk PO. Jego zdaniem, mimo że oba głosowania miałyby się odbyć w tych samych lokalach wyborczych, to niekoniecznie frekwencja w referendum będzie równa frekwencji w wyborach. Polityk bierze też pod uwagę wariant, w którym do referendum ostatecznie nie dojdzie. – Miała być komisja ds. rosyjskich wpływów, a jej nie ma. Teraz mówimy o referendum, czy za miesiąc dalej będziemy o tym mówili – pyta Myrcha.

Polska klasa polityczna raczej nie ma najlepszych doświadczeń z referendami, zwłaszcza tymi sprzężonymi z kampanią wyborczą. W 2015 r. starający się o reelekcję prezydent Bronisław Komorowski próbował zmobilizować wyborców i po I turze wyborów prezydenckich zainicjował referendum dotyczące wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu, stosunku do dotychczasowego sposobu finansowania partii politycznych z budżetu państwa oraz interpretacji zasad prawa podatkowego w razie wątpliwości na korzyść podatnika. Przedsięwzięcie okazało się spektakularną klapą. Frekwencja wyniosła 7,8 proc. – tak niskiej nie było w Polsce, ale także w Europie od 1945 r.

Także prezydent Andrzej Duda zapewne źle wspomina własną inicjatywę referendalną. Zgodnie z jego planami 10–11 listopada 2018 r. miało się odbyć referendum konsultacyjne w sprawie ewentualnych zmian w konstytucji, sposobu wyboru parlamentarzystów i zasad przeprowadzania referendów w Polsce. Nie doszło do głosowania, bo na pomysł Andrzeja Dudy nie zgodził się Senat, wówczas zdominowany przez PiS.

Sondaż (odpowiedzi w proc.) / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe