Dzień wcześniej Chavez oświadczył, że zrywa stosunki dyplomatyczne z Kolumbią wobec oskarżenia, że jego kraj toleruje na swym terytorium obecność kolumbijskich partyzantów.

W czasie piątkowego przemówienia prezydent Wenezueli zapewniał, że zależy mu na pokoju; jednocześnie poinformował, że najważniejsi wenezuelscy generałowie śledzą sytuację na granicy kolumbijskiej, a on sam jest w stałym kontakcie z dowódcami posterunków granicznych, żeby mieć pewność, że "nie ulegną prowokacji".

Reklama

"Wyobraźcie sobie wojnę między Kolumbią a Wenezuelą. Opłakiwalibyśmy ją przez sto lat - powiedział Chavez w wystąpieniu transmitowanym przez telewizję. "Ale sami rozumiecie, że jeśli zostaniemy zaatakowani, nie będziemy siedzieć z założonymi rękami" - dodał.



Oświadczył też, że kolumbijska partyzantka powinna "przemyśleć swoją strategię", ponieważ stała się "głównym pretekstem dla imperium (USA) do przeniknięcie do Kolumbii i atakowania Wenezueli, Ekwadoru, Nikaragui i Kuby". Natomiast rząd odchodzącego kolumbijskiego prezydenta Alvaro Uribe Chavez nazwał "narzędziem amerykańskiego imperializmu".

W czwartek Chavez ogłosił, że zrywa stosunki dyplomatyczne z Wenezuelą i zarządził "alert najwyższego stopnia" na granicy wobec ryzyka, że Uribe, kierując się "nienawiścią do Wenezueli", mógłby zdecydować się na akcję wojskową w regionie.

Deklaracja padła w chwili, gdy kończyła się w Waszyngtonie zwołana na wniosek Kolumbii nadzwyczajna sesja Stałej Rady Organizacji Państw Amerykańskich, na której kolumbijski ambasador przy tej organizacji, Luis Alfonso Hoyos, zażądał powołania międzynarodowej komisji do zbadania w ciągu 30 dni prawdziwości oskarżeń o przebywanie na terytorium Wenezueli 1,5 tys. lewicowych kolumbijskich partyzantów.