Nobel w dziedzinie ekonomii przypadł naukowcom, którzy twierdzą, że wysokie bezrobocie to przede wszystkim wynik wadliwego systemu kontaktowania się osób poszukujących pracy i pracodawców, którzy ich potrzebują. Ich zdaniem nawet przy obecnej strukturze gospodarczej wiele krajów europejskich mogłoby mieć znacznie mniejszą liczbę bezrobotnych, gdyby tylko zreformowały mechanizmy regulujące rynek pracy. Zgadza się pan z tą diagnozą?
Teoria Petera Diamonda, Dale’a Mortensena oraz Christophera Pissaridesa w ogromnym stopniu tłumaczy zjawisko wysokiego bezrobocia w Europie, ale tylko w powiązaniu z teorią francuskich ekonomistów: Jeana Tirole'a i Oliviera Blancharda. Ich zdaniem poważne problemy na rynku pracy zaczynają się, gdy dochodzi do gwałtownego kryzysu. Wtedy część przedsiębiorstw, a nawet całych gałęzi gospodarki, wypada z gry. A wraz z nimi pracę tracą ci, którzy nie potrafią się przekwalifikować albo wyjechać do regionu lub miasta, które rozwijają się lepiej. Jeśli w takiej sytuacji dopuści się do utrzymania wysokiego bezrobocia przez dłuższy czas, powstaje niebezpieczne zjawisko bezrobocia strukturalnego. Ludzie tracą motywację do szukania pracy, uczenia się, dyscyplinę. Zaradzenie tej sytuacji jest niezwykle trudne.
Czy taki był właśnie początek wysokiego bezrobocia w krajach zachodniej Europy?
W wielu krajach starej Unii po pierwszym, a przede wszystkim drugim szoku naftowym w 1979 roku poziom bezrobocia potroił się. Ceny energii podskoczyły tak gwałtownie, że najbardziej energochłonne, a jednocześnie pracochłonne przedsiębiorstwa albo zbankrutowały, albo radykalnie zmieniły zasady działania. Tak stało się choćby z hutnictwem, gdzie pracę straciły setki tysięcy osób, bo europejskie koncerny zainwestowały w nowe, o wiele bardziej wydajne technologie. Problem tym trudniejszy do rozwiązania, że większość hut była skoncentrowana w takich regionach, jak Lotaryngia czy Zagłębie Ruhry, gdzie zwolnieni hutnicy nie mieli szansy na znalezienie innej pracy niewymagającej specjalistycznych kwalifikacji. Podobnie stało się z przedsiębiorstwami chemicznymi. W konsekwencji o ile jeszcze w połowie lat 70. we Francji czy Niemczech poziom bezrobocia wynosił zaledwie 2 – 3 proc., o tyle już pod koniec tamtej dekady ponad 10 proc. I niestety w wielu krajach utrzymuje się on na takim poziomie do dziś. Z podobnym problemem zderzyły się kraje Europy Środkowej w okresie transformacji po upadku ZSRR, w tym Polska. Na przełomie lat 80. i 90. warunki ekonomiczne tak się zmieniły, że wiele przedsiębiorstw straciło rację bytu: choćby dlatego, że zniknął ich rynek zbytu w Związku Radzieckim, a pojawiły się bardziej konkurencyjne towary z Zachodu.
Reklama
Kryzys naftowy dotknął wszystkie kraje zachodniej Europy, a jednak dziś w niektórych z nich bezrobocie wynosi zaledwie 5 – 6 proc., zaś w innych przekracza 10 proc., a nawet dochodzi do 20 proc. Dlaczego tak się dzieje?
Tu dochodzimy do teorii tegorocznych noblistów. Mówiąc w uproszczeniu, wygrali ci, którzy zdołali zbudować taki rynek pracy, który zachęcał ludzi do szukania nowego zajęcia, zmiany kwalifikacji. Jednym słowem nie dopuścił do ukształtowania się najbardziej niebezpiecznego – strukturalnego – bezrobocia.



Jest na to jakaś jedna recepta?
Takiej oczywiście nie ma, ale skuteczne okazały się dwa modele. Pierwszy nazwałbym liberalnym. To system, który do dziś obowiązuje w Stanach Zjednoczonych, a w Wielkiej Brytanii funkcjonował jeszcze do końca lat 90. W tym modelu zasiłki dla bezrobotnych są tak niewielkie i wypłaca się je na tyle krótko, że każdy stara się znaleźć jakieś zajęcie, nawet jeśli nie jest ono zgodne z jego kwalifikacjami. W USA bezrobotni otrzymują pomoc tylko przez 26 tygodni, a potem muszą sobie radzić sami.
Drugi model stosowany dziś w takich krajach, jak Austria, Holandia czy Dania, ma charakter socjalny. Państwo wypłaca sowite zapomogi osobom bez pracy. Jednak bezrobotni są stale nękani przez urzędy pracy, które w ten sposób zmuszają ich do szukania zatrudnienia. Bezrobotny musi spotykać się ze swoim opiekunem z administracji, a jeśli w określonym czasie nie znajdzie posady w swoim zawodzie, ma obowiązek uczestniczyć w szkoleniach fundowanych przez państwo. Jednym słowem stale czuje presję, aby szukać źródła zarobku, a nie żyć na garnuszku państwa. Badania naukowe dowiodły, że taka psychologiczna presja jest niezwykle skuteczna.
Czy jednak nie chodzi tylko o system, lecz także czynniki kulturowe? W końcu Holandia, Austria, Dania to kraje wywodzące się z północnej, często protestanckiej części Europy. Być może przeniesienie takich wzorców na południe Unii jest niemożliwe?
Nie przeceniałbym czynników kulturowych. W Szwecji przez lata fałszowano zwolnienia chorobowe na wielką skalę, dopóki do systemu wypłaty ubezpieczeń zdrowotnych nie wprowadzono mechanizmów kontrolnych. Z kolei w Norwegii z tego ich braku nagle pojawiła się niespotykana nigdzie na świecie liczba inwalidów.
Także Holandia była w poważnych tarapatach. Jak udało się jej z nich wydostać?
Jeszcze w połowie lat 80. sytuacja była tragiczna. Bezrobotni, którzy pozostawali długo bez pracy, niemal automatycznie uzyskiwali prawa do zasiłków inwalidzkich. Rząd zaczął więc od radykalnego uszczelnienia systemu: wprowadzono kontrole, które odebrały setkom tysięcy ludzi możliwość uzyskania zasiłków. Jednocześnie został wprowadzony system umożliwiający bezrobotnym powrót do świata pracy.



Tegoroczni nobliści twierdzą jednak, że do obniżenia poziomu bezrobocia potrzebna jest nie tylko zmiana postawy samych bezrobotnych, lecz także inicjatywa ze strony przedsiębiorców. Czy tu też Dania czy Holandia znalazły skuteczne rozwiązanie?
Christopher Pissarides i Dale Mortensen przeprowadzili badania, które dowodzą, że przedsiębiorcy będą chętnie zatrudniać nowych pracowników wtedy, gdy uzyskają pewność, że w razie pogorszenia koniunktury będą mieli prawo do ich zwolnienia. I tak właśnie jest w tych państwach. W Danii okres wypowiedzenia jest co prawda dość długi, bo wynosi 9 miesięcy, ale odprawy są niewielkie. Wiadomo także, że koszty zasiłków dla bezrobotnych automatycznie przejmuje państwo.
Francja jest jednym z tych krajów zachodniej Europy, któremu mimo potężnej gospodarki od blisko 40 lat nie udało się znacząco obniżyć bezrobocia poniżej 10 proc. Jakie błędy popełniły władze w Paryżu?
Nie zastosowały większości z tych rozwiązań, które okazały się sukcesem na północy Europy. Weźmy stronę podażową, czyli aktywność bezrobotnych w poszukiwaniu pracy. Jeszcze do zeszłego roku we Francji istniały dwie odrębne agencje ds. zatrudnienia. Jedna zajmowała się wypłacaniem pieniędzy, a druga pilotowaniem postępów danej osoby w poszukiwaniu zajęcia. Nie była ona specjalnie zainteresowana wymuszeniem na bezrobotnych znalezienia pracy, bo to nie z jej budżetu były wypłacane dla nich zasiłki. Wielu Francuzów otrzymywało więc latami pomoc, wysyłając jedynie raz na miesiąc do swojego opiekuna e-mail z informacją, że coś robią. Stopniowo zaczyna się to zmieniać. Z kolei przedsiębiorstwa, czyli strona popytu, obawiają się zatrudniać nowych pracowników, bo nigdy nie mają pewności, ile będzie kosztować ich zwolnienie. Kodeks pracy jest tak skomplikowany, że wiele osób odwołuje się do sądu pracy i sprawy ciągną się latami. To jest w szczególności problem małych przedsiębiorców, których nie stać na zatrudnienie specjalisty od prawa pracy i w sądach są zagubione.
Czy współwinnym bezrobocia w Europie nie jest system edukacji?
Jak najbardziej. Każdego roku aż 100 tys. młodych ludzi pojawia się na francuskim rynku pracy bez żadnego dyplomu. Wielu innych ma dyplom, który nikomu nie jest potrzebny. We Francji istnieją doskonałe szkoły wyższe (tzw. grandes ecoles), które budują elitę na najwyższym poziomie. Ale brakuje przyzwoitego szkolnictwa dla znacznie większej liczby osób. W dzisiejszym globalnym świecie nie da się utrzymać zdrowej gospodarki tylko dzięki elicie. Francja jest krajem bardzo scentralizowanym i siła państwa przez wieki pozwoliła skutecznie zbudować wiele nowoczesnych gałęzi gospodarki. Ale dziś, w dobie globalizacji, taki układ już nie jest skuteczny. Świat stał się zbyt skomplikowany, aby jeden ośrodek mógł wszystko kontrolować. Dla przykładu w Niemczech bezrobocie jest wyraźnie niższe niż we Francji po części dzięki znakomitemu szkolnictwu zawodowemu, które zostało zbudowane jeszcze przez Bismarcka.



Na kim jeszcze należy się wzorować?
Oprócz Niemiec trzy kraje w Europie osiągnęły mistrzostwo: Dania, Austria i Holandia. We wszystkich tych państwach bardzo istotną rolę w określaniu programu szkoleń odgrywają izby przemysłowo-handlowe. Nie tylko podpowiadają one, jakiego typu pracowników potrzebuje w danym momencie rynek, ale organizują na wielką skalę szkolenia zawodowe dla młodych pracowników.
Niemcy mają też związki zawodowe na tyle odpowiedzialne, by wynegocjować najpierw z Gerhardem Schroederem, a potem Angelą Merkel system ograniczający wzrost płac. Czy tu też nie tkwi problem: w rozpasaniu licznych central związkowych?
Potężne związki zawodowe wcale nie muszą być przeszkodą do obniżenia bezrobocia. Przeciwnie – mogą bardzo ułatwić reformy rynku pracy, tworząc po temu korzystny klimat społeczny. Tak właśnie stało się w 2003 roku w Austrii, gdzie przeprowadzono daleko idącą reformę systemu dotacji dla bezrobotnych, a później w Danii przy okazji reformy systemu emerytalnego. We Francji struktura związków zawodowych jest jednak odmienna. Z jednej strony należy do nich niewielu pracowników – tylko co dziesiąty. Z drugiej strony związków jest wiele. Stąd walczą one o członków, często wysuwając coraz bardziej radykalne postulaty. Przekraczają próg demagogii, stając się przeszkodą do zmiany rynku pracy, a nie katalizatorem zmian.
W Polsce bezrobocie jest co prawda niższe niż we Francji, jednak poziom zatrudnienia też jest słaby. Z czego to wynika?
To jest wciąż echo potężnego szoku z czasów transformacji. Ale także wadliwego systemu ubezpieczeń zdrowotnych, rentowych i emerytalnych, który raczej zachęca ludzi, aby zostawali w domu, nawet otrzymując niewielkie pieniądze, niż szukali pracy. Polska to prawdziwy rekord w Europie, tylko co trzecia kobieta w wieku powyżej 55 lat pracuje. To jest zupełnie chore! Polska zrobiła natomiast duży postęp, ograniczając koszty pracy poprzez obniżenie składek emerytalnych i podatków. To jeden z powodów, dla którego bezrobocie spadło. Przez wiele ostatnich lat pensje w Polsce nie rosły w takim tempie jak wydajność pracy. Dzięki temu polska gospodarka jest dziś bardzo konkurencyjna w Europie. Ale sądzę, że przyszedł czas na podwyżki pensji pracowników. To znacznie poszerzyłoby rynek wewnętrzny, stworzyło popyt i nowe miejsca pracy.
W Hiszpanii bezrobocie wśród młodych sięga 40 proc., a ci, którzy zdobyli pracę, zarabiają tysiąc euro miesięcznie. Czy nawet w takich warunkach nie woleliby podjąć się zajęć, które dziś wykonują imigranci?
Na krótką metę każda praca jest lepsza niż zasiłek dla bezrobotnych. Ale nikt nie chce przecież zbierać pomidorów, jeśli ukończył dobre szkoły. Dla Hiszpanii problemem nie jest więc imigracja, tylko zasadnicza przebudowa gospodarki. To będzie długi i trudny proces.



Czy tak tragiczna sytuacja grozi innym państwom Europy?
W Hiszpanie doszło do zbiegu wielu niefortunnych okoliczności. W kraj ten uderzył nie tylko kryzys finansowy, ale z wyjątkową siłą załamał się rynek nieruchomości. Przed kryzysem w budownictwie pracowało tu 16 proc. osób. To absolutny rekord na Zachodzie – średnia wynosi 8 proc. Dodatkowo hiszpański rynek pracy działa fatalnie. Za wypłatę uposażeń dla bezrobotnych odpowiedzialny jest rząd centralny, ale szkoleniami i zachętami dla bezrobotnych do podjęcia pracy mają się zajmować władze regionalne. Te jednak nie mają na to ani odpowiednich środków, ani doświadczenia.
Czy przyczyną wzrostu bezrobocia nie są także globalizacja i poszerzenie Unii Europejskiej, bo to spowodowało przenoszenie części produkcji z zachodniej Europy na wschód, bo tu jest tańsza siła robocza?
Nasze analizy wykazały, że bezpośrednie skutki przenoszenia produkcji na poziom bezrobocia są niewielkie. Ale już pośrednie są rzeczywiście o wiele większe. Chodzi o to, że wiele przedsiębiorstw, aby oprzeć się taniej konkurencji z Chin czy nawet Polski, stawia na nowe technologie, które ograniczają zatrudnienie. W ten sposób pozbywają się ciężaru znacznie wyższych kosztów pracy w starej Unii w stosunku do nowej. Tracą na tym przede wszystkim pracownicy o słabych kwalifikacji, bo dla nich możliwości znalezienia zatrudnienia szybko się kurczą.
Kraje zachodniej Europy straciły więc na poszerzeniu Unii?
Przeciwnie: dla niemieckich, francuskich czy brytyjskich przedsiębiorstw otworzyły się w ten sposób fenomenalne rynki zbytu, nowe możliwości inwestowania i zarabiania. Dzięki temu mogą one więc także zatrudniać u siebie w kraju wykwalifikowanych pracowników. Ale powtarzam: ci, którzy nie mają kwalifikacji, są przegrani.
W ostatnich tygodniach na ulice miast Hiszpanii, Francji czy Włoch wyszły miliony młodych ludzi. Twierdzą, że wydłużenie wieku emerytalnego utrudni im zdobycie pracy, bo dłużej będą musieli czekać, aż zwolnią się posady po starszych pracownikach.
Samo wydłużenie wieku emerytalnego nie powoduje automatycznie wzrostu bezrobocia. Dzięki temu szybciej rośnie gospodarka, bo ci, którzy byliby emerytami z niewielkimi dochodami, wciąż zarabiają porządne pieniądze i napędzają wzrost. Ale młodzi mają rację w jednym: sednem polityki gospodarczej rządów państw europejskich musi być teraz walka z bezrobociem, a nie reforma rynku emerytalnego. Ta ostatnia może być tylko uzupełnieniem działań na rzecz zwiększenia zatrudnienia.



Od blisko roku w Stanach Zjednoczonych wskaźnik bezrobocia jest bliski 10 proc. Czy Ameryka ma równie chory rynek pracy co Europa?
Na razie bezrobocie w USA ma jeszcze charakter koniunkturalny. Tylko niewielka cześć osób szukających pracy pozostaje bez zajęcia od wielu lat. Jeśli więc gospodarka znów zacznie przyspieszać, to problem wysokiego bezrobocia zniknie. Ale jeśli jeszcze przez kilka miesięcy ekonomia nie drgnie, sytuacja stanie się groźna. Dlatego administracja Baracka Obamy nie może teraz zbyt schładzać gospodarki w imię szybkiej redukcji długu.
Załóżmy jednak, że tak się nie stanie, a w Europie wszystkie kraje posłuchają rad tegorocznych laureatów Nagrody Nobla. Czy wówczas rzeczywiście możliwe jest obniżenie i w Unii, i w USA bezrobocia do poziomu sprzed 1973 roku, a więc 2 – 3 proc.?
Nie, bo dziś świat jest inny. Globalna gospodarka zmienia się o wiele szybciej niż kiedyś. Co chwila pojawiają się nowe technologie, rosną w siłę nowe kraje, rozwijają kolejne sektory gospodarki. Gra sił rynkowych jest o wiele bardziej skomplikowana niż przed 40 laty. Kryzysy, które opisywali Tirole i Blanchard, zdarzają się więc znacznie częściej i stąd znacznie więcej ludzi w danym momencie zmienia zawód, szkoli się, dostosowuje. Właśnie dlatego bezrobocie na poziomie około 5 proc. mają nawet ci, którzy zbudowali bardzo sprawny rynek pracy: Austriacy, Holendrzy czy Duńczycy. Zejście poniżej tego progu będzie niezwykle trudne.
Wpływ na nasz los mają także Chiny i Indie. Do tej pory był to rezerwuar taniej siły roboczej. Ale już teraz miliony młodych ludzi kończą uniwersytety. Co się stanie, jeśli Chiny, Indie czy Brazylia rzucą na rynek dobrze wykształconych pracowników?
Amerykański ekonomista Paul Samuelson poświęcił temu scenariuszowi rozległe badania. I doszedł do bardzo pesymistycznego wniosku: w takim przypadku bezrobocie zarówno w USA, jak i Europie Zachodniej znacząco wzrośnie, o ile pensje nie zostaną istotnie zredukowane.