To w tym rejonie Brukseli antyterroryści szukali podejrzanego o zamachy w Paryżu Salaha Abdelsalama. Do niedawna kojarzona z biedą, radykałami i osiedlającymi się tu snobistycznymi artystami. Coś jak warszawska Praga-Północ albo wileńskie Zarzecze. Jest jedna różnica. Spokojnie mieszkali tu sprawcy największych zamachów w Europie.
Z jednej strony około 40-proc. populacja muzułmańska. Z drugiej ulubione miejsce hipsterów. Im bliżej stacji Etangs Noirs, tym mniej w metrze białych kołnierzyków z instytucji europejskich. To tylko kilka przystanków od rynku Grand Place. Jednak urzędnicy, którzy na co dzień pracują nad systemem kwot imigranckich, wolą się tutaj nie zapuszczać. Temat lepiej znać z teorii.
Wysiadam z metra. Przez ponad 20 minut spaceru jestem na ulicy jedną z kilku zaledwie Europejek. Widać głównie Marokańczyków i Turków. Mijam kobiety w burkach i chustach muzułmańskich. Ładne kamienice, często starsze niż 100 lat. Przekształcone w sklepiki oferują mięso halal, słodycze i orientalne przysmaki. Marokańskie bądź tureckie piekarnie i sklepy. Gdyby nie architektura, można by poczuć się jak w Marrakeszu czy Istambule. Mężczyzna, którego pytam o drogę, odpowiada pytaniem: jest pani dziennikarką? Potwierdzam. Uśmiecha się. – W życiu nie byłem taki znany jak teraz! Wie pani, ilu wywiadów udzieliłem? Około 20 – cieszy się Ali, Marokańczyk z Tangeru. Jest kierowcą. Wszyscy pytają go o zamachowców, o dzielnicę, o muzułmanów.
– Co mogę powiedzieć? Ja ich nie znałem, nie kojarzę twarzy. To spokojna dzielnica, mieszka nam się dobrze – mówi. Ale nie najlepszą reputację Molenbeek zaczął mieć już wcześniej. Ponad 20 lat temu zaczęły się tu zmieniać proporcje ludności: na zaproszenie władz dzielnicy osiedlali się muzułmanie. Zaczęli ściągać krewnych. Podobnie jak wcześniej w dzielnicach Schaerbeek czy Saint-Josse. Widząc nowe sąsiedztwo, Belgowie zaczęli się wyprowadzać.
Nie wszyscy. Wciąż większość stanowią tu Belgowie. Sporo też Polaków, imigracji zarobkowej. Inaczej w Saint-Josse – tu już niemal 50 proc. populacji stanowią muzułmanie. Nikt oficjalnie tego nie przyzna, ale ludzie uważają te dzielnice za gorsze. Skażone wysokim bezrobociem.
Szacuje się, że około 35 proc. Turków belgijskich nie ma pracy. W przypadku Marokańczyków jest trochę lepiej. Tylko 30 proc. Marokańczyków dociera na uniwersytety. I tylko niewiele ponad 10 proc. Turków. Te gorsze wyniki są efektem bariery językowej – Marokańczykom przybywającym z kraju, w którym francuski jest drugim językiem oficjalnym, łatwiej się odnaleźć w Brukseli i Belgii.
Większe bezrobocie rodzi wyższą przestępczość. Głównie pospolitą. Prestiż dzielnicy mieli poprawić – zachęcani przez władze – artyści i ich galerie czy kluby muzyczne. Ulokowane są głównie przy kanale – jednym z najciekawszych pod względem urbanistycznym rejonie Brukseli. To też Molenbeek, ale zupełnie inny.
Dochodzę do kamienicy, w której mieszkał jeden z aresztowanych w ramach operacji antyterrorystycznej. Na chodniku widać jeszcze fragmenty szkła, w drzwiach zamiast szyby dykta. Podobnie w oknach. W pobliżu spotykam dwie ekipy włoskich dziennikarzy, korespondenta chińskiej gazety, dziennikarza hiszpańskiego radia. Większość z nich stoi z notesikami w ręku i wypatruje miejscowych. Najlepiej mówiących po angielsku. Przygląda im się grupka mężczyzn. Gdy ich mijam, jeden rzuca: „Tracicie czas. Niczego się tu nie dowiecie. Oni, dżihadyści, działają jak tajne służby, są niewidoczni i nikt ich nie zna. A nawet gdyby ktoś znał, to i tak nic nie powie”.
Trudno nie przyznać mu racji. Gdy kilka minut później rozmawiam z dziennikarzami, przysłuchuje się nam starszy mężczyzna. Po chwili podchodzi i zaczyna swoją historię. – Jestem Żydem, proszę pani, Polakiem. Mamusia z Kraków była. No a ja tu mieszkam. Proszę pani, co te Araby tu robią, to skandal. Ale to przez burmistrza, który ich tutaj ściągnął, raj im obiecywał. A Belgowie i my Żydzi musimy się wynosić gdzie indziej. Ja zostałem. Na starość nie przeniosę się. Ale z muzułmanami to nie masz pani rozmowy – wzdycha pan Gregor.
Słucha nas starszy Marokańczyk. Choć nie zna polskiego, docierają do niego słowa: muzułmanie, Izrael, Belgia. – Żydzi nas nienawidzą. Nawet tu nam życie utrudniają – mówi. Dzielnica jest niczym podminowana. Tlą się konflikty, których nie sposób rozwiązać szybko i łatwo. Z drugiej strony tu wszystko jest prozaiczne. Nie ma agresji.
Również terroryści, którzy tu się urodzili, wychowali, mieszkali – na pierwszy rzut oka byli normalni. Prozaiczni. Nie rzucali się w oczy. Chłopcy z sąsiedztwa. Tacy jak piekarz z miasteczka Maaseik, który prowadząc piekarnię, organizował jednocześnie zamachy w Casablance i Rijadzie. Zatrzymano go 10 lat temu podczas kontroli na autostradzie. W Molenbeek mieszkali sprawcy zamachu na pociągi w Madrycie w 2004 r. I teraz na te w Paryżu.
To paradoks, ale na zewnątrz życie toczy się normalnie. Może nawet normalniej niż w Maroku czy Warszawie. Tempo wolniejsze. W sklepiku spożywczym, gdzie kupuję oliwki – najtańsze w całym mieście, zaledwie 3,5 euro za kilogram – trwa dyskusja. Sprzedawca Marokańczyk, klient Turek. Mówią po francusku. U jednego jest on lepszy. U drugiego nieco gorszy. – Syria jest jak dżin – mówi Turek. Marokańczyk nie komentuje. Uśmiecha się.