Pierwszy front walki to buksujące negocjacje między Brukselą a Wielką Brytanią dotyczące brexitu. Kolejny - spór o praworządność z Europą Środkową reprezentowaną przez Polskę, Węgry i Rumunię, która będzie dziś grillowana w Parlamencie Europejskim z powodu rozmontowywania sądownictwa antykorupcyjnego. Trzecie pole konfliktu to Włochy. Komisja Europejska najpierw spierała się z Italią o migrantów, teraz o dyscyplinę budżetową. Jeżeli tarcia będą eskalować - mogą się okazać zabójcze. Trzecia gospodarka UE i jeden z filarów strefy euro są zbyt ważnymi ogniwami, by nie pociągnąć za sobą na dno unii walutowej.
Igranie z deficytem bud żetowym to nie nowość w eurolandzie. Cierpliwość Brukseli w tym zakresie kilka razy testowała już np. Francja. Ale w przypadku Włoch, obok dziury budżetowej trzykrotnie większej od zakładanej, powodem do zmartwień jest sposób, w jaki obecny rząd chce o tym rozmawiać z Brukselą. – Włochy są suwerennym państwem, nikt tu nie boi się obelg i gróźb Unii – oświadczył wczoraj wicepremier Włoch Matteo Salvini. Zrobił to zaraz po tym, jak szef KE Jean-Claude Juncker ocenił, że zwiększenie włoskiego deficytu może prowadzić do scenariusza greckiego. Populistom znad Tybru wojna z Brukselą jest na rękę, bo podbija ich polityczne notowania. Salvini skorzysta na tym w kampanii wyborczej do europarlamentu.
Dalszy ciąg bitwy o włoski budżet nastąpi po tym, jak oficjalnie do Brukseli trafi jego projekt. Wszystkie kraje strefy euro muszą zaprezentować swoje plany do 15 października. Komisja Europejska ma czas na ich ocenę do końca listopada.
Spór z Brukselą jak na razie pracuje na korzyść liderów zbuntowanych państw. Niewykluczone, że przed majowymi wyborami do europarlamentu zawiąże się nieformalny klub rebeliantów przeciw Komisji Europejskiej.
Reklama

Włoskiemu rządowi jest na rękę otwarcie kolejnego frontu w starciach z Brukselą

Reklama
Planując znacznie większą lukę w budżecie na przyszły rok, włoski rząd chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, już w pierwszym roku rządów za jednym zamachem będzie mógł wywiązać się ze wszystkich kosztownych wyborczych obietnic, czym udowodni swoją skuteczność. Po drugie, zagra na nosie unijnym instytucjom, pokazując odporność na brukselskie połajanki. To efekt pożądany, zwłaszcza że nadchodzą europejskie wybory, w których wicepremier Włoch Matteo Salvini pragnie przewodzić eurosceptycznemu ruchowi. Dlatego im więcej frontów w wojnie z Brukselą otworzy, tym lepiej dla niego. Jedynym problemem pozostają inwestorzy, którzy nerwowo reagują na włoskie plany dotyczące budżetu.
Długo zastanawiano się, w jaki sposób włoscy populiści pogodzą swoje wyborcze zapowiedzi z niełatwymi finansowymi realiami. Małe były szanse na podtrzymanie zakładanego przez poprzedni rząd deficytu na poziomie 0,8 proc. PKB. Wygrała opcja skrajna – włoska dziura budżetowa ma zostać powiększona trzykrotnie w stosunku do poprzednich założeń do poziomu 2,4 proc. PKB. Co więcej, to plan nie tylko na przyszły rok, ale na nadchodzące trzy lata. Przeforsował go Salvini wraz z liderem współrządzącego Ruchu Pięciu Gwiazd Luigim Di Maio, którzy na sfinansowanie zapowiedzi potrzebują ok. 20 mld euro.
Istniało jeszcze rozwiązanie pośrednie, lansowane przez włoskiego ministra finansów. Giovanni Tria próbował pogodzić plany koalicjantów z oczekiwaniami inwestorów i unijnych instytucji. Technokrata proponował deficyt na poziomie 1,6 proc. PKB, co dawałoby rządowi dodatkowe 12 mld euro na realizację wyborczych obietnic, takich jak cięcia w podatkach dochodowych i podniesienie płacy minimalnej. Z pewnością nie wystarczyłoby jednak na zrealizowanie zapowiedzi dotyczącej podstawowego dochodu dla najuboższych, który ma kosztować 10 mld euro rocznie. To flagowa propozycja Ruchu Pięciu Gwiazd, z którego Di Maio w rozmowach o budżecie nie chciał zrezygnować. Koalicjant wie, że musi walczyć o swoje, tym bardziej że w ostatnich miesiącach pierwszoplanową rolę na włoskiej scenie politycznej zaczął odgrywać Salvini. Dlatego umiarkowana propozycja technokratycznego ministra nie miała szans na realizację.
Deficyt budżetowy na poziomie 2,4 proc. PKB nie przekracza jeszcze trzyprocentowego progu unijnego, ale jest jasnym sygnałem, że Włochy odchodzą od polityki zaciskania pasa. I ostentacyjnie ignorują to, co w innych europejskich stolicach mają im do powiedzenia. Na Włochach suchej nitki nie zostawili ministrowie finansów eurolandu, którzy przedwczoraj obradowali w Luksemburgu. Szef KE Jean-Claude Juncker wyraził obawę, czy po greckim kryzysie Europie niedługo nie przyjdzie się zmierzyć z kryzysem włoskim. Matteo Salvini nie mógł przepuścić takiej okazji. Odpowiedział, że Włochy jako suwerenny kraj mają dość obelg i gróźb Brukseli. Jak dowodził, rząd dba o dobro obywateli, a nie tych, którzy czerpali zyski z wyprzedawania firm.
Z kolei członek partii Salviniego, szef komisji parlamentarnej ds. budżetu Claudio Borghi powiedział wczoraj radiu RAI, że Włochy lepiej poradziłyby sobie, gdyby miały swoją własną walutę, ale na to potrzebna jest zgoda i świadomość obywateli. Co ciekawe, Borghi odpierał zarzuty o to, że rząd celowo idzie na zwarcie z Brukselą. Gdybyśmy tego chcieli, to ustanowilibyśmy deficyt na poziomie 3,1 proc. PKB, a nie 2,4 proc. – powiedział.
Włoskiemu rządowi jest na rękę otwarcie kolejnego frontu w starciach z Brukselą. Gdy Salvini rozpętał batalię o migrację, jego notowania poszybowały w górę. Wiceszef rządu, będący też ministrem spraw wewnętrznych, konsekwentnie odmawiał przyjmowania statków z uratowanymi na morzu migrantami, domagając się solidarności od innych krajów członkowskich. W ten sposób naciskał też na instytucje unijne, by znalazły wyjście z migracyjnego pata.
Tego frontu do tej pory nie udało się zamknąć, bo skutecznego rozwiązania, na które zgodziliby się wszyscy członkowie Wspólnoty, jeszcze nie przyjęto. Wiadomo natomiast, że Bruksela będzie chciała postawić na odsyłanie migrantów z powrotem do krajów pochodzenia oraz na współpracę z krajami trzecimi, by te pomogły w kontrolowaniu europejskich granic. Takie podejście to niewątpliwie zwycięstwo włoskich populistów oraz krajów środkowoeuropejskich, które odmawiały przyjmowania migrantów. Jest to też jednak wynik zmęczenia zachodnich społeczeństw napływem migrantów.

Rynki natychmiast wystawiają rachunek za wyższy deficyt

Gospodarka Włoch rośnie powoli. O rozruszanie jej większymi wydatkami budżetowymi będzie trudno. Już sama zapowiedź tego przekłada się na większe koszty obsługi długu. I na straty w bankach, które miałyby wspomagać wzrost gospodarczy kredytem.
Deklaracja, że przyszłoroczny deficyt finansów publicznych Włoch może być ostatecznie zaplanowany na 2,4 proc. PKB, a nie 1,9 proc., jak dotychczas sądzono, padła pod koniec ubiegłego tygodnia. To spowodowało gwałtowny wzrost rentowności tamtejszych obligacji skarbowych. Wczoraj dochodowość papierów 10-letnich wynosiła prawie 3,4 proc. i była najwyższa od czterech i pół roku.
Ceny spadają, bo inwestorzy obawiają się, że dzisiejsza hojność rządu zagrozi stabilności finansów publicznych Italii. A już teraz jest ona mocno nadwątlona. Dług publiczny przekracza 130 proc. PKB i same koszty obsługi zadłużenia są poważną pozycją w budżecie. W ubiegłym roku odsetki od zadłużenia kosztowały włoskie finanse publiczne 3,8 proc. PKB. W Europie więcej płacą jedynie Islandia i Portugalia. Taki wynik Rzym osiąga przy zerowych stopach procentowych. Polska, gdzie stopy są wyraźnie wyższe, przeznacza na odsetki od długu 1,6 proc. PKB.
Spadki cen obligacji bezpośrednio przekładają się na finanse włoskich banków. Ze względu na niski wzrost gospodarczy nie są one w stanie poradzić sobie z problemem złych kredytów. Rządowe papiery są poważną pozycją w ich bilansach. Powinny stabilizować sytuację, ale spadek cen powoduje, że będą musiały wykazać na nich znaczące straty. Stąd towarzyszące przecenie obligacji spadki notowań akcji włoskich kredytodawców. Kurs największego z nich – UniCredit – w ciągu ostatniego tygodnia poleciał w dół o 13 proc.