Misjonarze skarżą się, że dary z humanitarnego kontyngentu trafią nie do cierpiących mas, lecz do terroryzujących ludność bojowników. Z listu wysłanego z Rutshuru wynika, że rebelianci mieli usłyszeć o dostawie z radia. Jest niemal pewne, że przepadnie cała dostawa lekarstw, wody i żywności.
Tymczasem jeśli mieszkańcy nie zostaną zaopatrzeni w te dary, będą masowo konać. W Kongo nie ma żywności. Są regiony, w których ludzie żyją za mniej niż dolara dziennie. Dzieci umierają na ulicach. Szacuje się, że co roku ginie tam około pół miliona najmłodszych. Głównie z głodu oraz AIDS, gruźlicy, malarii i odry.
Dziesiątki tysiące maluchów trafiają też do partyzanckich oddziałów, gdzie giną w walkach plemiennych. Śmierć jest tam okrutna, bo połączona z torturami i nierzadko kanibalizmem.
Los dorosłych jest równie przygnębiający. Mężczyźni zaciągają się do rządowych lub antyrządowych armii, które dokonują gwałtów i pogromów. Kilkuletnia wojna domowa pochłonęła już grubo ponad 5 milionów ofiar. Masakry są na porządku dziennym. Wszędzie czają się wrogie ludności cywilnej watahy.
Najbardziej agresywni są członkowie Narodowego Kongresu Obrony Ludu Laurenta Nkundy. To on kilka tygodni temu rozpoczął marsz na wschód Konga przepędzając armię rządową i administrację ONZ. Nkunda jest oskarżany o zbrodnie wojenne i przeciwko ludzkości.
Polscy misjonarze, do których trafiają umierający z głodu i ran mieszkańcy Konga, boją się o życie. Nie tylko o swoje, ale i podopiecznych. TVN24 twierdzi, że zaopatrzenie, które miało dotrzeć do polskiej misji w miejscowości Rutshuru, przejmą rebelianci, bo nie ma tam ani administracji rządowej ani żołnierzy ONZ. Misjonarzom udało się wysłać do Polski e-maila.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama