Ksiądz Kantor, należący do zgromadzenia pallotynów oraz troje innych misjonarzy wracało 27 marca do misji w Rutshuru, miasta położonego w regionie Północne Kiwu Republiki Konga. W biały dzień, około 15.00 ich samochód został ostrzelany przez kilku nieznanych napastników, pallotyn został ciężko ranny, ale zdołał uciec bandytom.
Ksiądz i jego parafia Rutshuru jest dobrze znana w regionie - w ubiegłym roku w listopadzie miasteczko znalazło się w samym centrum wojny między rebeliantami gen. Laurenta Nkundy a wojskami rządowymi. Parafia była jedynym na tyle spokojnym miejscem na całym obszarze, że tam humanitarne organizacje umieszczały swoje ekspozytury.
Ksiądz Kantor w grudniu przeszedł zawał, ale odmówił powrotu do kraju za rekonwalescencję. Pochodzi z Korzennej koło Nowego Sącza, na misjach jest od 1982 roku, a w Rutshuru - od 1987 roku.
Daniel Walczak: Jak księdzu udało się wyrwać z zasadzki?
Wiesław Kantor: Jechaliśmy wtedy do misji, byliśmy w odległości jakiś 16 kilometrów. Zwykła droga między wioskami. Jechałem spokojnie, swobodnie, tą drogą już siostry jeździły i nic się nie działo. Ze mną były jeszcze trzy osoby, rozmawialiśmy i nagle padły strzały. Z jednej strony, z drugiej. Kula przeszła przez okno obok mnie, przeleciała na drugą stronę. A następna trafiła w drzwi.
Wtedy ksiądz został ranny?
Pocisk się rozszczepił, odłamek trafił w brzuch, mam też cztery głębokie dziury w nogach.
Dopadli was?
A skąd. Jechałem jeszcze 10 kilometrów, tylko ręką trzymałem się za brzuch, tam była otwarta rana. Tak dotarłem do najbliższego osiedla. Nie zemdlałem, tylko dużo krwi ze mnie wyszło.
Czyli się nie zatrzymaliście?
Nie było czasu się zatrzymywać, wdepnąłem gaz i uciekamy. Oni nas zresztą gonili, strzelali za nami.
To ksiądz uratował życie swoim pasażerom!
No nie wiadomo, jakby to się skończyło, gdyby nas dogonili. Ja tu jestem 25 lat i różne rzeczy przeżyłem, wiem, że jak strzelają, to już nie wolno się zatrzymywać, tylko uciekać i liczyć na Opatrzność. No i Opatrzność czuwała, bo nawet lekarze się dziwili, że ta kula w brzuchu nie porwała jelit, bo tego bym chyba nie przetrzymał tutaj. Jeden z lekarzy, Włoch, powiedział mi, że ktoś musiał tę kulę prowadzić.
Miał ksiądz już wcześniej kłopoty z bandytami?
Tutaj napady rabunkowe to nic szczególnego, ja napadany już byłem wcześniej. Wczoraj na przykład ktoś okradł Caritas. Ale do tej pory ci ludzie napadali dla zysku, zabierali pieniądze i puszczali. Nie strzelali od razu. Teraz nawet nie widziałem, kto napadł.
Jak teraz się ksiądz czuje?
W miarę. Chodzę, już zostawiam czasem kule. Jednego pocisku chyba nie będą ze mnie wyjmować, bo nie mam infekcji, a lekarze mówią, że można przy okazji operacji coś uszkodzić.
Ksiądz zostanie w Kongo?
Ważą się losy. Może na jakiś urlop pojadę. Nie wiadomo, kto do mnie strzelał, a przecież ja tu jestem długo, tu mnie wszyscy znają.
Czyli że to nie musiał być napad rabunkowy, tylko zamach? A gdyby się okazało, że ktoś polował na księdza, to zostanie ksiądz?
Zobaczę, ile mi wiary wystarczy, na razie jestem dobrej myśli.