PAP.PL: Sytuacja na linii Moskwa-Kijów jest coraz bardziej napięta. Wywiad ukraiński donosi o wzmożonej obecności wojsk rosyjskich na granicy z Ukrainą, w Donbasie i na Krymie. Tymczasem dyplomacja rosyjska usilnie zaprzecza, by miało dojść do inwazji.
Wiktor Ross: - Rosjanie nie mają dyplomacji, ale propagandę. Przekaz Kremla to stek kłamstw i paranoiczna nienawiść wobec Kijowa. Takie jest polityczne założenie Władimira Putina, które ma wpływać na sytuację wewnątrz Rosji, koncentrować uwagę obywateli na tym konflikcie, odwracać ich uwagę od krajowych problemów. Faktom nie da się jednak zaprzeczyć. Na granicy było 115 tys., a obecnie mówi się nawet o 175 tys. rosyjskich żołnierzy i kolejnych grupach batalionowych kierujących się w stronę Ukrainy. Jest to element testowania wytrzymałości państw zachodnich. Zastraszenia ich tym, że wtargnięcie na terytorium Ukrainy jest faktycznie możliwe, a tym samym spowodowanie reakcji ze strony NATO. Rosjanie liczą na to, że oportunizm państw europejskich, które za nic nie chcą wchodzić w otwarty konflikt z Moskwą, zwycięży.
PAP.PL: Szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow jest w ostatnich tygodniach bardzo aktywny. Pojawił się na szczycie szefów MSZ organizowanym przez OBWE, często pojawia się w mediach.
W.R.: Popularna jest teza, że Rosja wprawdzie jest państwem upadłym, ale rosyjska dyplomacja jest niesłychanie wyrafinowana i silna, a reprezentują ją znakomici przedstawiciele, tacy jak Siergiej Ławrow. Tymczasem jest ona całkowicie podporządkowana Kremlowi, nie ma żadnej samodzielnej roli a szef MSZ to tzw. szerpa – niewolnik Putina. Nikt w MSZ nie może o krok wyjść ponad to, co zostało Ławrowowi zlecone. Jego własny wkład ogranicza się do tego, jaką retorykę stosuje na poszczególnych spotkaniach. Jeśli w związku ze wzmożonymi ruchami wojsk rosyjskich ma zaostrzyć ton, wówczas w trakcie negocjacji jest jastrzębiem. Jeśli wypracowany zostanie kompromis – łagodnieje. Ławrow bardzo długo pracował na Zachodzie, doskonale zna różnice kulturowe i polityczne, ale mówi językiem, który mu narzucono. Dlatego uważam, że jest zgrabnym retorykiem, ale nie dyplomatą.
PAP.PL: To on od 17 lat szefuje MSZ i jest twarzą rosyjskiej dyplomacji. Czym zasłużył sobie na takie zaufanie ze strony Putina?
W.R.: Dopóki Ławrow wywiązuje się z powierzonych mu przez Kreml zadań, może liczyć na utrzymanie swojej pozycji jeszcze przez wiele lat. A rolę „szerpy” wykonuje w sposób bardzo rzetelny. Dodatkowo nie można mu odmówić rzemiosła. Wielokrotnie górował w rozmowach najwyższego szczebla z przedstawicielami dyplomacji amerykańskiej. Zawsze był dobrze przygotowany, zadawał trudne pytania, na które nie potrafili odpowiedzieć. Bali się go, tak samo jak prezydenci USA bali się Putina. Dzięki temu cieszy się tak dużym zaufaniem.
PAP.PL: Sytuacja, którą obecnie obserwujemy jest łudząco podobna do tej z 2014 roku, kiedy wybuch konflikt na Ukrainie. Wtedy Kreml również zaprzeczał jakiejkolwiek ingerencji militarnej.
W.R.: Oczywiście obserwujemy tu klasyczną rosyjską kombinatorykę. Z jednej strony Kreml mówi „nas tam niet”, a z drugiej prowadzi działania militarne. Tak jak w przypadku Donbasu, Moskwa przyznała, że są tam separatyści walczący z „ukraińskim faszyzmem”, ale wojsk rosyjskich jako takich nie ma. Jak wiadomo daleko odbiegało to od prawdy.
UE i USA
PAP.PL.: Putin po raz kolejny szachuje Unię Europejską i USA Ukrainą. Co chce w ten sposób osiągnąć?
W.R.: Putin wytworzył koncepcję nieprzekraczalnych czerwonych linii. Są to główne cele jego polityki zagranicznej. Po pierwsze żąda pisemnych gwarancji bezpieczeństwa, że NATO nie będzie się zbliżać do granic Rosji. Na ten moment opiera się to na szantażu. Kiedy siły Sojuszu zbliżają się – Kreml stawia wojska na granicy z Ukrainą, grożąc konfliktem zbrojnym, który dla państw zachodnich byłby niezwykle trudny. Drugim punktem jest sprawa lotów z groźnym uzbrojeniem w pobliżu rosyjskich granic. Jest to ingerencja w suwerenność innych państw, bo wspomniane samoloty nie poruszają się w obrębie Federacji. A przecież Rosjanie wielokrotnie przekraczali przestrzeń powietrzną NATO. Dodatkowo Putin uważa, że systemy obrony przeciwlotniczej rozlokowane w Polsce czy Rumunii stwarzają zagrożenie dla Rosji. Twierdzi, że w bardzo krótkim czasie można je przeprogramować na broń ofensywną i w związku z tym żąda ich usunięcia. Kolejną sprawą są dostawy broni dla Ukrainy i manewry na Morzu Czarnym. Oczywiście twierdzenie, że Ukraina miałaby zaatakować Rosję zakrawa na szaleństwo. Wiadomo, że żadne państwo nie zaatakuje kraju posiadającego broń jądrową. Putinowi zależy również na przestrzeni postsowieckiej, która miałaby być wyłączną sferą odpowiedzialności Rosji. Istnieje czternaście państw, które powstały po rozpadzie ZSRR. Żadne z nich nie uznaje, że podlega Moskwie. Wyjątkiem jest tu Białoruś, która sama zapędziła się w kozi róg. Innym zadaniem rosyjskiej dyplomacji jest szerzenie tezy, że to ZSRR pokonało nazizm podczas II wojny światowej. Rola Zachodu jest uparcie pomniejszana. Ostatnim punktem jest kwestia tzw. „Ruskiego miru”. Koncepcja ta zakłada, że Rosja powinna się poszerzać. Chodzi tu głównie o tereny na wschodzie Ukrainy począwszy od Doniecka i Ługańska po Mikołajew i Odessę. Zdaje się jednak, że miałby to być tylko początek ekspansji. Jak stwierdził Putin: „Rosja nie ma granic”.
PAP.PL: Wydaje się, że w obecnej sytuacji Zachód jako element nacisku na Kreml może wykorzystać kwestię uruchomienia Nord Stream 2.
W.R.: Owszem, Rosji zależy na tym, żeby gazociąg zaczął działać jak najszybciej, bo inwestycja jest skończona i generuje olbrzymie straty. Trzeba jednak pamiętać, że Niemcy dołożyły wszelkich starań żeby Nord Stream 2 powstał. Dyplomatycznie zmuszono Bidena do uznania tej inwestycji. Początkowo Stany Zjednoczone stanowczo się sprzeciwiały. Ostatecznie gazociąg ma zacząć działać, ale na określonych warunkach. Ukraina miałaby na tym nic nie stracić, co jest oczywistym absurdem, bo znaczna część węglowodorów nie będzie płynęła przez jej terytorium.
PAP.PL: Niemcy zaproponowali przecież Ukrainie rekompensaty.
W.R.: Tak, jednak w porównaniu z potencjalnym zyskiem płynącym z tranzytu gazu są one znikome. Rosja nie chce uznać Trzeciej karty energetycznej, która uniemożliwia monopolizację jednoczesnego wydobycia, tranzytu i dystrybucji gazu. Chce to wszystko zachować w rękach Gazpromu. Zachód ma inne plany. Ważną rolę odgrywają Niemcy, którzy od wielu lat twierdzą, że Rosję można zdemokratyzować poprzez ścisłą, bardzo korzystną dla Kremla, współpracę gospodarczą. Tymczasem sytuacja jest zupełnie odwrotna. Od ataku na Ukrainę w 2014 roku, Rosja systematycznie biednieje.
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej
PAP.PL: Czy kryzys na granicy polsko-białoruskiej stanie się kolejną kartą przetargową w rękach Putina?
W.R.: Władze Białorusi faktycznie podlegają Moskwie. Wobec tego Putin może swobodnie używać kryzysu, jako formy nacisku na UE i USA. Oferuje, że zmusi Łukaszenkę, żeby zrezygnował z prowadzenia wojny hybrydowej. Ceną za to ma być uznanie przez przywódców zachodnich Krymu, ale również Donbasu i okolic, za tereny należące do Rosji. Można założyć, że docelowo Kreml będzie dążył do zajęcia całej Ukrainy.
PAP.PL: Według ukraińskiego wywiadu do inwazji Rosji na Ukrainę miałoby dojść na początku stycznia. Czy pana zdaniem jest to realne zagrożenie i czeka nas wojna?
W.R.: Osobiście nie wierzę w wybuch prawdziwej wojny. Realne starcie z Zachodem jest wykluczone. Ograniczona inwazja na Ukrainę teoretycznie jest możliwa, ale obecnie koszty takiego kroku, zarówno z powodu nieuniknionych strat ludzkich, jak i z powodu niezwykle uciążliwych sankcji ekonomicznych włącznie z możliwym odłączeniem Rosji od systemu SWIFT (światowego systemu operacji międzybankowych) staje się dla Kremla zbyt kosztownym wyzwaniem. Wojna nie jest popularna w społeczeństwie rosyjskim i napaść na dużą skalę na „bratni naród ukraiński” mogłaby stać się gwoździem do trumny reżimu putinowskiego.
Wiktor Ross - polski politolog, rosjoznawca, dyplomata, ambasador RP w Mołdawii (1994–2000) i Armenii (2003–2004). Od 1991 pracuje w dyplomacji. Przez trzy lata pełnił funkcję radcy-ministra i kierownika wydziału politycznego w polskiej ambasadzie w Moskwie. W latach 1994–2000 kierował ambasadą RP w Kiszyniowie. Po powrocie do Polski był radcą oraz wicedyrektorem w Departamencie Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej MSZ, a następnie radcą i radcą-ministrem w Departamencie Europy. Od 2003 do 2004 pełnił funkcję Ambasadora RP w Erywaniu, a w latach 2005–2006 był chargé d’affaires ambasady RP w Rosji.