Załatwienie mieszkania dla matki z dwójką dzieci? Cztery minuty. Wyposażenie do lokalu w stanie deweloperskim, które zaraz przyjmie uchodźczą rodzinę? Piętnaście minut. Wózek dla bliźniąt? Dziesięć minut. Znalezienie wolontariuszy do przewiezienia pomocy humanitarnej w głąb ogarniętego wojną kraju? Pół godziny. Tysiąc testów antygenowych dla dzieci z domów dziecka? W półtorej godziny. Umożliwienie przekroczenia granicy przez ciężarówkę ze sprzętem dla wojska – osiem godzin. Odkąd Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę, sprawy trudne załatwiamy od ręki, na niemożliwe trzeba chwilę poczekać.
Pandemia się skończyła?
Do czwartku, kiedy piszę ten tekst, do Polski wjechało już ponad pół miliona Ukraińców. Jak zauważył na Twitterze Tomasz Wróblewski, prezes konserwatywnego think tanku Warsaw Enterprise Institute, udało się to osiągnąć bez zakładania ani jednego obozu dla uchodźców. To rewolucja - dotychczas żaden z europejskich kryzysów uchodźczych nie został opanowany poprzez przyjmowanie przybyszów do mieszkań obywateli. Jak ocenia z kolei dr hab. Paweł Kubicki ze Szkoły Głównej Handlowej, skromnie licząc, w pomoc jest zaangażowanych 1 mln ludzi.
Wolontariusze pojawili się niemal natychmiast po pierwszych wystrzałach. Zaczęli zbierać leki i żywność, odbierać uchodźców z granicy. A przede wszystkim odświeżać kontakty. W ciągu ostatniego tygodnia wydarzyło się tyle, że łatwo zapomnieć, iż przez ostatnie dwa lata nasze więzi rozluźniały się wskutek pandemicznych obostrzeń, a jeszcze w kwietniu 2020 r. nie mogliśmy się spotkać całymi rodzinami na Wielkanoc. Prawie nie widywaliśmy przyjaciół. Nasze dzieci przestały chodzić do szkół i przedszkoli. A po oddechu, jaki miał miejsce latem, od jesieni przeżywaliśmy powtórkę z obostrzeń. A później jeszcze raz.