Nie masz prawa mnie tknąć. Moja osoba jest święta – krzyczy Jean-Luc Mélenchon do policjanta, który pojawił się w siedzibie jego partii, żeby zabezpieczyć dowody we wstępnym postępowaniu w sprawie podejrzenia korupcji. – To ja jestem Republiką!
Ta scena z 16 października 2018 r. – utrzymana w klimacie „Niemcy mnie biją” w wykonaniu znanego polskiego polityka – podbiła cztery lata temu internet i różnego kalibru programy publicystyczne we Francji. Jej główny bohater, nie po raz pierwszy zresztą, wydawał się politycznie i wizerunkowo skończony. To ten sam człowiek, który według Thierry’ego Ardissona, producenta i przez dwie dekady króla telewizyjnych talk-show, odwołał umówiony wywiad i śmiertelnie się obraził, gdy Ardisson napisał, że to komunardzi spalili Pałac Tuileries. To prawda, lecz niemiła ówczesnemu posłowi Partii Socjalistycznej, który identyfikował się z dziedzictwem Komuny Paryskiej. Może i jest to nieistotna anegdota, ale dobrze pokazuje temperament Mélenchona, który dziś sam siebie namaszcza na przyszłego premiera i – z niezłym skutkiem – jednoczy francuską lewicę.
Reklama