Według badania opublikowanego przez dziennik "The Irish Independent" za przyjęciem Lizbony opowiada się 68 proc. ankietowanych, przeciwnych jest 17 proc., zaś 15 proc. nie ma zdania. Dla porównania, w pierwszym głosowaniu, w czerwcu ubiegłego roku, zwolennicy traktatu przegrali stosunkiem głosów 46,6 do 53,4. Dodatkowo za Lizboną są wszystkie - poza radykalną Sinn Fein - partie polityczne.

Reklama

>>> Czytaj więcej, jak Czesi chcą pogrzebać traktat

Po odrzuceniu przez Irlandię traktatu irlandzki premier Brian Cowen w zamian za zorganizowanie jeszcze jednego referendum uzyskał od pozostałych przywódców Unii Europejskiej gwarancje, które miały uspokoić tutejszych wyborców. I tak, traktat nie wpłynie w żaden sposób na irlandzką neutralność, nie zobowiąże rządu w Dublinie do zalegalizowania aborcji czy eutanazji ani podniesienia stawek podatkowych. Dodatkowo Irlandia - tak jak pozostałe kraje "27" - zatrzyma swojego komisarza, bo liczebność Komisji Europejskiej nie zostanie ograniczona.

"Na pewno te gwarancje przekonały część wyborców, ale nie był to czynnik decydujący. Najważniejszym powodem, dla którego ludzie zmienili nastawienie do traktatu, jest to, że radykalnie zmieniły się okoliczności" - mówi nam Theresa Reidy, politolog z University College Cork. "Ludzie zrozumieli, że w czasach kryzysu odwrócenie się od Europy byłoby ryzykowne" - dodaje.

Reklama

>>> Czytaj więcej o obietnicy prezydenta podpisania Lizbony

We wrześniu ubiegłego roku Irlandia stała się pierwszym krajem strefy euro, który wszedł w recesję, a prognozy na ten rok mówią, że PKB może spaść o osiem, a nawet 10 procent. Bezrobocie, które już teraz jest na najwyższym poziomie od kilkunastu lat, w przyszłym może osiągnąć nawet 17-18 proc.

p

Reklama

JĘDRZEJ BIELECKI: W piątek Irlandczycy po raz drugi będą głosowali nad Lizboną. Już raz odrzucili traktat. Co się stanie, jeśli piątek znów powiedzą "nie"?
GUENTER VERHEUGEN*: Ich zdanie będziemy musieli uszanować. Ale w takim wypadku będziemy musieli zadać sobie proste pytania: czy godzimy się, aby w świecie XXI wieku jedynie Amerykanie i Chińczycy mieli coś do powiedzenia. Czy chcemy, by Europa, na równi z tymi dwoma potęgami, współdecydowała o globalnych wyzwaniach. Dla mnie odpowiedź jest oczywista. I ma ona swoje konsekwencje. Europa jako poważny gracz potrzebuje odpowiednich struktur politycznych, organizacji, która da jej silny głos w świecie. Właśnie dlatego traktat lizboński, który reguluje sprawy instytucjonalne w Unii Europejskiej, jest nam potrzebny.

Używa pan atrakcyjnej formuły: Unia Europejska jako jedność współdecyduje o sprawach świata. Problem jednak w tym, że każdy z krajów UE ma odmienne interesy w sprawach zagranicznych i przekonywanie, że Lizbona spowoduje, że te interesy w magiczny sposób staną się nagle harmonijne, jest nie do końca prawdziwe. Można wątpić, że powołanie np. unijnego ministra spraw zagranicznych rzeczywiście wystarczy, aby Europa miała wspólną politykę zagraniczną. Zresztą taki quasi-minister już był - Javier Solana. I nie udało mu się kreować jednolitej polityki zagranicznej UE.
To, o czym mówię - przyjęcie Lizbony i zmiany instytucjonalne - jest dopiero początkiem. Bardzo wiele zależeć będzie od tego, kto będzie kierował unijną dyplomacją. Kluczowe jest w końcu to, czy duże kraje członkowskie pozwolą mu działać. Po 10 latach pracy w Komisji Europejskiej zrozumiałem, jak bardzo liczą się osobowości na najwyższych stanowiskach. To one decydują o tym, że rozpoczynane są procesy zmieniające coś w UE.

Musimy uczynić pierwszy krok i przyjąć traktat lizboński. Dziś zbyt wiele tracimy z powodu braku jednolitego stanowiska w najważniejszych dla świata sprawach. Spójrzmy choćby na problem zmian klimatycznych. Aby powstrzymać nadchodzącą katastrofę, Unia czyni duży wysiłek. Nasze rządy nakładają obciążenia na europejskie przedsiębiorstwa i zwykłych ludzi. Problem w tym, że reszta świata nie chce pójść za nami. Jeśli tak będzie dalej, naszym firmom bardzo trudno będzie w pojedynkę działać na rzecz ochrony środowiska i jednocześnie utrzymać się na międzynarodowym rynku.

Traktat lizboński ustanawia również funkcję przewodniczącego Rady Europejskiej. Poważnym kandydatem do objęcia tego stanowiska jest Tony Blair. Przewodniczący Rady ma być kimś na kształt prezydenta USA?
Nie. W Unii trzy instytucje: Parlament Europejski, Komisja Europejska i Rada UE mają podobną pozycję. Nie ma tu hierarchiczności, jak w USA. Nowy przewodniczący Rady UE po prostu nie będzie miał uprawnień, aby stać się europejskim Barackiem Obamą. Będzie miał duży wpływ na agendę szczytów europejskich, na sposób negocjowania. Ale nic więcej.

Czy Lizbona będzie ostatnim Traktatem UE?
Nie mam takich obaw. Integracja będzie postępować dalej i to poprzez wprowadzanie w życie nowych traktatów. Proces jest trudny, skomplikowany, ale inny nie może być. Taka jest logika działania Unii. Znam doskonale Polskę i dobrze wiem, że Polacy nigdy nie zgodzą się oddać swojej suwerenności federalnemu państwu europejskiemu. Właśnie dlatego każdy traktat, nawet wprowadzający niewielkie zmiany, musi być ratyfikowany przez wszystkie państwa członkowskie.

Jeśli nie federalne państwo europejskie, to co jest ostatecznym celem integracji Europy?
Musimy pozostać elastyczni i nie budować konstrukcji, które byłyby pomyślane na wieki. Zawsze, kiedy chcemy przyznać Brukseli dodatkowe kompetencje, musimy zastanowić się, czy rzeczywiście chodzi o sprawy tak trudne i tak ważne, że kraje członkowskie są zbyt słabe, aby dać sobie z nimi radę w pojedynkę. I jednocześnie musimy przeprowadzać proces odwrotny: oddawać państwom narodowym te kompetencje, z którymi radzą sobie lepiej. Z moim niemieckim rodowodem zawsze przywołuję zasadę subsydiarności: decyzje muszą być podejmowane tak blisko ludzi, jak tylko się da.

Traktat nicejski przygotował poszerzenie Unii o kraje Europy Środkowej. Lizbona ma otworzyć drogę do UE innym krajom m.in. Turcji. Jak po Lizbonie powinno wyglądać określenie granic UE?
Na pewno potrzebujemy Turcji. Nikt w Europie nie chce wziąć odpowiedzialności jej za utratę dla świata zachodniego. Turcji potrzebujemy i ze względów politycznych, i gospodarczych. To jest jedyny problem globalny, który Unia może rozwiązać samodzielnie. Ja tu widzę wiele podobieństw z Polską: duży kraj z trudną historią. Jeśli Polsce się udało, to dlaczego ma się nie udać Turcji?

Kiedy według pana Turcja ma szansę zostać członkiem UE?
Nie będę ryzykował żadnych prognoz. Proces akcesji Turcji przebiega tak powoli, że tu przewidywać czegokolwiek nie sposób.

*Guenter Verhuegen, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej