Ulica po ulicy, dom po domu przekonują do poparcia w piątkowym głosowaniu traktatu lizbońskiego w miejscu, z którego pochodzi wróg numer jeden unijnego dokumentu i architekt ubiegłorocznej kampanii na "nie" - Declan Ganley. Nikt nie odsyła ich do diabła. Nawet nikogo nie trzeba szczególnie nakłaniać do głosowania na "tak" - Po ubiegłorocznym referendum ludzie zrozumieli, że bieżąca polityka i Unia Europejska to zupełnie dwie różne sprawy. Można nie popierać rządu, ale korzyści, które mamy dzięki członkostwu w Unii, są ważniejsze - przekonuje David.

Reklama

Chodzimy po Salthill, przylegającej do zatoki dzielnicy w zachodniej części Galway. Właśnie tu najlepiej widać efekty "irlandzkiego cudu gospodarczego". Miasto, które w XIX wieku z powodu głodu straciło 60 proc. populacji i z którego przez dekady wypływały statki napakowane emigrantami szukającymi lepszego jutra w Ameryce, stało się najdynamiczniej rozwijającym się punktem na mapie Irlandii. Zadbane, schludne, do późnego wieczora tętniące życiem, przyciągające turystów, studentów i zagraniczne inwestycje. W Salthill widać to jeszcze lepiej. Im bardziej w głąb dzielnicy, tym bardziej kampania staje się chodzeniem nie od domu do domu, tylko od rezydencji do rezydencji. Ogromne, designersko urządzone posiadłości.

Niemal wszyscy pytani deklarują, że będą głosować za przyjęciem Lizbony. Na jakieś 30 osób wahają się lub wydaje się, że się wahają, dwie. Erica Kelleher najpierw obwinia rząd o wszystko: od kryzysu po upadek obyczajów wśród irlandzkiej młodzieży, po czym przyznaje, że poprze traktat (w zeszłym roku nie głosowała wcale).

Mieszkańcy Salthill zdają sobie sprawę, że sytuacja jest poważna, a kryzys wszystkich mocno uderzy po kieszeniach. W ciągu dwóch dekad Irlandia z jednego z najbiedniejszych państw Unii Europejskiej stała się po Luksemburgu najbogatszym. Bezrobocie w kraju spadło z 18 proc. pod koniec lat 80. do 3,5 proc. w 2007 r. Ale im wyższy skok, tym boleśniejszy upadek. We wrześniu ubiegłego roku Irlandia była pierwszym krajem strefy euro, który wszedł w recesję, a prognozy na ten rok mówią, że PKB może spaść o 8, a nawet 10 proc. Bezrobocie, które już teraz jest na najwyższym poziomie od kilkunastu lat, w przyszłym może osiągnąć nawet 17 - 18 proc. Na dodatek perspektyw wyjścia z recesji na razie nie widać, co najwyżej w przyszłym roku można mieć nadzieję na mniejszy spadek PKB. O ile oczywiście traktat nie zostanie odrzucony, bo wtedy perspektywy dla irlandzkiej gospodarki będą jeszcze gorsze.

***************************************

W Ballymun argumenty o zachowaniu irlandzkiego komisarza, jednego z warunków przyjęcia przez Dublin traktatu - nie działają. "Widzę siedem wież, ale widzę tylko jedno wyjście" - śpiewał w 1987 r. zespół U2. "Running to Stand Still" z płyty "The Joshua Tree" to opowieść o uzależnionej od heroiny mieszkance Ballymun. Zresztą co innego można było wówczas robić w Ballymun?

Północne peryferia Dublina, dzielnica komunalnych bloków z lat 60., wśród nich siedem identycznych, 17-piętrowych wieżowców. Każdy z nich nazwano imieniem jednego z przywódców niepodległościowego powstania z 1916 r. Bohaterowie chyba musieli się przewracać w grobach, bo z pewnością nie o taką Irlandię walczyli. Ze sztandarowego projektu mieszkaniowego ówczesnego rządu Ballymun błyskawicznie zmieniło się w najgorszy adres w kraju. Bieda, bezrobocie, przemoc, alkoholizm, narkotyki, nastoletnie ciąże, czyli wszystkie irlandzkie problemy społeczne sprzed epoki Celtyckiego Tygrysa.

Reklama

Od kilku lat Ballymun jest zupełnie inne. Odkąd Irlandia weszła do grona najbogatszych państw Europy, rozwój dzielnicy pozostaje priorytetem każdego kolejnego rządu. Z siedmiu wież została już tylko jedna. W miejsce wyburzanych bloków powstają ładne domy, w pobliżu pojawiają się biurowce, w planach jest nowe centrum handlowe i doprowadzenie metra. A w zasadzie było w planach, bo z powodu kryzysu trzeba je zweryfikować.

Na razie sercem Ballymun wciąż jest coś, co szumnie nazywa się centrum handlowym. Tesco, kilkadziesiąt sklepów i punktów usługowych, z których jednak czynny jest może co dziesiąty. Pozostałe czekają na nowych najemców lub pozostaną niezagospodarowane już do rozbiórki. Nad wejściem neon z napisem "Wesołych Świąt". Nie świeci się, więc tym bardziej wygląda, że wisi tam od zeszłego roku albo jest zamontowany na stałe. Klientów też niewielu. Za to mimo wczesnego popołudnia w znajdującym się na terenie centrum handlowego pubie, nazwanym - jakżeby inaczej - The Towers, tłok. Śmierdzi moczem. Traktat lizboński raczej nie jest tu przedmiotem rozmów, tym bardziej że Ballymun wie, jak - jeśli w ogóle - będzie głosować. W zeszłym roku w okręgu wyborczym Dublin North West, w skład którego wchodzi Ballymun, przeciw było prawie 65 proc. głosujących.

- Powinni zrobić referendum w sprawie tego, czy nasze pieniądze powinny iść na bailouty dla banków, a nie w sprawie traktatu. Celtycki Tygrys? G... prawda, ja nie czuję, żeby tu się żyło lepiej - mówi Roy, który pracuje w pomocy społecznej w jednym z nowych budynków po przeciwnej stronie ulicy. Tkwi w tym trochę prawdy o Irlandii. Bo choć jest ona jednym z najbogatszych państw Europy, to zarazem jest tym, w którym różnice w poziomie życia najbogatszych i najbiedniejszych są wyjątkowo duże. Według ONZ wśród krajów wysoko rozwiniętych większe nierówności społeczne są tylko w Stanach Zjednoczonych.

- Ballymun się przebudowuje, ale to wciąż dzielnica klasy pracującej. W tym roku na "nie" będzie tu głosować co najmniej 80 proc. ludzi. Ludzie są wściekli, bo nie ma pracy, a bankierzy, którzy nie wytwarzają żadnego realnego towaru, dostają premie. Jeśli nic się nie zmieni, to w ciągu pięciu lat w tym kraju wybuchnie rewolucja - mówi Charlie Cunningham, 73-letni emeryt. Nie kryje, że on też jest wśród 80 proc. na "nie". Zresztą może mieć rację - wśród zagadniętych osób co piąta chce głosować za traktatem.

Dwóch dwudziestokilkuletnich chłopaków, którzy właśnie idą z zakupami ze sklepu monopolowego do punktu bukmacherskiego, nie ma pracy. Jeśli już, to najwyżej gdzieś w opuszczonych blokach - Ballymun to wciąż królestwo narkotykowych dilerów. Co sądzą o traktacie? Krótko, dobitnie i bez wdawania się w szczegóły: - J....ać traktat lizboński!

***************************************

Tuam, pół godziny drogi od Galway. Sześć tysięcy mieszkańców, dwie katedry (katolicka i anglikańska), dwa polskie sklepy i to w zasadzie wszystko. Po dwóch godzinach można by umrzeć z nudów, gdyby nie to, że pochodzi stąd Declan Ganley, człowiek, który doprowadził do odrzucenia Lizbony w pierwszym referendum. W Tuam swoją główną siedzibę - jak się później okazuje, tylko administracyjnie - ma Libertas.

Jeśli ktoś myśli, że Tuam jest całe zaklejone plakatami Declana Ganleya, mocno się rozczaruje. W Tuam w ogóle nie widać, by za trzy dni miało się odbyć jakieś referendum. Cała tutejsza kampania to ze dwa billboardy przy wyjeździe z miasteczka, zresztą przekonujące do głosowania za traktatem. O siedzibie Libertas nikt nie słyszał. W Abbey Tavern też nie, dopiero po konsultacji z jednym z klientów ustalam, że Libertas to dom Ganleya, a właściwie kupiony przez niego zamek w Abbeyknockmoy.

Przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Ganley wydał książkę, która jest jego politycznym credo. W tuamskich księgarniach o jego wyznanie wiary jednak trudno. "Jak nazwisko autora? Ganley? Nie, nie mamy takiego". W drugiej jest lepiej: "Było ich całkiem sporo, ale teraz już nie ma". "Wszystkie się sprzedały?!" - pytam. "Nie, niedawno odesłaliśmy je do wydawcy, bo nikt ich nie kupował". Wygląda na to, że mieszkańców Tuam szef Libertas do siebie nie przekonał.

- To, że Declan Ganley pochodzi z tych okolic, nie ma żadnego znaczenia. Nikt go tu nie postrzega jako kogoś miejscowego. Robił interesy w Rosji, Stanach Zjednoczonych, mieszka w swoim zamku. Ja sam go nigdy nie widziałem - mówi Conal Murphy, właściciel pubu Rustic Vaults. - Zresztą ja i tak będę głosować za traktatem. Na prowincji efektów Celtyckiego Tygrysa nie widać, ale nie ma wątpliwości, że Irlandia na członkostwie w Unii tylko skorzystała - dodaje. - Ganley mówi w sposób przekonujący, ale tak naprawdę nie wiadomo, kim jest - dodaje Alan Tacey.

Głównego przeciwnika Lizbony trudno znaleźć w Tuam, ale i w całej Irlandii jest go w tym roku znacznie mniej. Nie ma go ani na plakatach Libertas (zamiast niego np. hasło: "Jedyne miejsce pracy, jakie uratuje Lizbona, to jego miejsce pracy" i wykrzywiona twarz premiera Cowena), nie widzę, by rozdawano - jak w ubiegłym roku - tysiące ulotek nawołujących do głosowania na "nie". Kryzys uderzył również Ganleya po kieszeni.

- Nieudanym startem w wyborach do Parlamentu Europejskiego przegrał więcej niż tylko miejsce w Brukseli. Stracił aurę zwycięzcy, którą udało mu się wytworzyć rok temu. Ganley umie skupiać na sobie uwagę mediów. Potrafił wykorzystać swoje 15 minut sławy, które miał przy okazji poprzedniego referendum, ale takie rzeczy udają się tylko raz - mówi Theresa Reidy z University College Cork. - Nie należy przeceniać jego roli. Według niektórych mediów on niemal jednoosobowo wygrał zeszłoroczne referendum. Tymczasem na głosy na "nie" złożyło się znacznie więcej. On był tylko najbardziej medialny - dodaje John Coakley z University College Dublin.

***************************************

Limerick w południowo-zachodniej Irlandii było jednym z największych beneficjentów celtyckiego cudu gospodarczego. Niski podatek dochodowy od przedsiębiorstw, ulgi i subsydia dla zagranicznych inwestorów, tania, wykwalifikowana i anglojęzyczna siła robocza przez lata przyciągały na Zieloną Wyspę firmy zza oceanu. Wiele z nich trafiało w okolice Limerick, m.in. dzięki temu, że pobliskie lotnisko Shannon było pierwszą bazą irlandzkiego Ryanaira.

Raheen Business Park znajduje się pięć kilometrów od centrum miasta. Nie więcej niż 20 minut autobusem. Przez ostatnie 19 lat swoją fabrykę - największą poza USA - miał tam Dell, producent komputerów. Wraz ze swoimi dostawcami był największym pracodawcą w regionie i wytwarzał 2 proc. całego irlandzkiego PKB. W pewnym momencie cud się skończył. To, co przez lata było atutem Irlandii, czyli koszty pracy, stało się jej obciążeniem.

Mary ma około pięćdziesiątki. W zakładach Della w Limerick pracowała przez osiem lat. W styczniu tego roku dowiedziała się, że nie ma już dla niej miejsca, bo w czasach kryzysu podstawowa stawka 8,64 euro za godzinę to za dużo i kierownictwo firmy w ramach obniżania kosztów produkcji postanowiło przenieść fabrykę do Polski. Nowej pracy nie znalazła do dziś. Cały czas nie może pozbierać się po zwolnieniu. Takich jak Mary są tu setki. Jedynie kilka procent z 1900 już zwolnionych pracowników Della znów gdzieś pracuje.

Jak mówi Sinead Gorby z Della, zakład w Limerick będzie działał jeszcze do stycznia przyszłego roku. Pytam ludzi z fabryki o ich nastroje na dzień przed referendum. Szybko pojawia się ochroniarz, który stanowczym tonem mówi, że to teren prywatny, po czym odprowadza mnie wzrokiem do wyjścia. Również za bramą pracowników Della wcale nie jest łatwo namówić do rozmowy. - Chętnie bym ci pomógł, ale wiesz, mam kredyt do spłacenia. A nie sądzę, bym został wraz z fabryką przeniesiony do Polski - mówi jeden z nich.

Prawie 2,5 tysiąca osób, które łącznie straci pracę po przeniesieniu zakładów do Łodzi, to nie wszystko. Wraz Dellem przejdą jego dostawcy, co według szacunków spowoduje likwidację dalszych 5 tysięcy etatów. Dla 90-tysięcznego miasta, które i tak miało najwyższe bezrobocie w Irlandii, to więcej niż katastrofa. Tylko w poprzednim roku liczba osób ubiegających się o różnorakie zasiłki wzrosła o 74 proc. Dwa tygodnie temu Limerick odwiedził Jose Manuel Barroso. Zapewniał, że Komisja Europejska przeznaczy 15 milionów euro na pomoc dla zwalnianych pracowników Della. Uwierzyło mu jednak niewielu.

***************************************

Pracownicy jedynej branży w Irlandii, która jest całkowicie odporna na kryzys, to bukmacherzy. Nie mają wątpliwości - tym razem traktat lizboński przejdzie. W największej irlandzkiej firmie bukmacherskiej Paddy Power zwycięstwo zwolenników Lizbony wyceniano wczoraj na 1,04/1. W przypadku porażki traktatu za każde postawione euro można zarobić aż osiem.