Sukces irlandzkiego "tak", czyli akceptacja dla Traktatu Lizbońskiego był nadspodziewanie wysoki. W związku z tym powstaje pytanie: dlaczego wcześniej Irlandczycy powiedzieli "nie"? Dlaczego różnica między poprzednim a ostatnim głosowaniem była tak radykalna (ponad 20 punktów)? Warto o tych kwestiach pamiętać również dlatego, że wiele mówią o znaczeniu głosowania. Wynikają z niego konsekwencje dla oceny stanu Unii i jej perspektyw.

Jaka była przyczyna klęski przed rokiem? Wymieniano wiele czynników. Po pierwsze, z reguły w referendach ludzie nie odpowiadają na pytanie, które jest stawiane. Zamiast reagować na problemy Europy - często wyborcom odlegle - dają wyraz swojego stosunku do rządu i klasy rządzącej. Innymi słowy, wynik negatywny w referendum - podobnie jak wcześniej przeciw traktatowi nicejskiemu - był głosem protestu wobec bardzo nisko notowanemu rządowi. Po drugie, przeciwnicy Traktatu szerzyli informacje na temat jego zawartości, nic nie mające wspólnego z prawdą. Mówiono, że Irlandia będzie musiała zliberalizować przepisy o aborcji, podnieść podatki, zrezygnować z neutralności militarnej. Wszystko to było nieprawdą.

Istotną rolę odegrała więc przy poprzednim głosowaniu niewiedza. Z tego samego powodu, najskuteczniejszym hasłem, jakim posługiwali się przeciwnicy podpisania dokumentu było: jeżeli nie znasz traktatu, głosuj na nie. Była w tym pewna logika. Bo traktatu w istocie nikt dobrze nie znał (to dokument spisany językiem zrozumiałym dla specjalistów).

Irlandzki egoizm

Ale były i głębsze przyczyny odrzucenia traktatu. Irlandia jest krajem, który być może najbardziej skorzystał na członkostwie w Unii. Kraj do niedawna jeszcze ubogi, z którego ludzie masowo emigrowali, znajduje sie dziś w czołówce europejskiej pod względem rozwoju. Była to w dużym stopniu zasługa Unii. W sposób naturalny Irlandia zaczęła przechodzić z grupy państw, korzystających z pomocy, w ramach obowiązującej w UE zasady solidarności do tej, która udzielać powinna pomocy innym. Siła głosu sprzeciwu podczas zeszłorocznego referendum była więc też zdeterminowana faktem konieczności łożenia na uboższe kraje Unii.







Reklama




Kolejna przyczyna "nie" obecna była również w innych starych państwach członkowskich UE. Obywatele tych krajach mieli dotąd, w ramach "malej" Unii, poczucie, że realnie współrządzą wspólnotą. Wraz z ogromnym rozszerzeniem o kraje, o których często niewiele wiedzieli, zachodni europejczycy utracili to poczucie kontroli nad własnym losem.

Dlaczego Irlandczycy zmienili zdanie? Unia Europejska w specjalnym dokumencie zapewniła, że nie ma mowy ani o liberalizacji aborcji, ani o narzuceniu wzrostu podatków, czy tez zakwestionowaniu neutralności militarnej. Unia poszła też na jedną, realną koncesję. Otóż, wszystkie kraje UE będą miały swojego komisarza w Komisji Europejskiej. Mimo że Traktat przewidywał zmniejszenie ich liczby po to, by rząd europejski mógł sprawnie funkcjonować. Wszystko po to, by dać Irlandczykom i obywatelom innych 27 krajów poczucie, że współdecydują o kształcie Wspólnoty.

Podstawowa jednak przyczyna zmiany stosunku obywateli Irlandii do Traktatu, to sytuacja kryzysu finansowego, która boleśnie odbiła się na kraju, uchodzącym do niedawna za "europejskiego tygrysa". Irlandczycy, którzy mieli poczucie malejącego dla nich znaczenia UE, nagle zdali sobie sprawę jak bardzo ich sytuacja gospodarcza od Unii zależy. Nagle okazało się, że to Unia uratowała system finansowy republiki, podtrzymała chwiejącą się gospodarkę. "Irlandzki tygrys", wychwalany przez wszystkich, potrzebował pilnie pomocy, inaczej jego system bankowy ległby w gruzach. Irlandczycy boleśnie uświadomili sobie, jak silnie są ze Wspólnotą związani.

Nie tylko optymistyczne wnioski wynikają z owych dwóch referendów. Nie mamy wciąż obecnego patriotyzmu unijnego, poczucia wspólnoty mieszkańców Unii Europejskiej. Obywatele identyfikują się z państwami narodowymi, a nie z ogromną, wewnętrznie zróżnicowaną Unią. Irlandczycy okazali to, gdy zmniejszał się ich entuzjazm wobec Unii wraz z bogaceniem się i perspektywą konieczności pomagania innym.

Europa z głową

Czekamy teraz na podpisy prezydentów Kaczyńskiego i Klausa. Lech Kaczyński podpisze zapewne dokument w najbliższym czasie. Vaclav Klaus będzie do tego zmuszony po decyzji czeskiego Trybunału Konstytucyjnego, który, nie wątpię, uzna konstytucyjność Traktatu. Zniknie więc niebezpieczeństwo, o którym ostatnio wiele mówiono, że Vaclav Klaus będzie chciał przeciągnąć podpisanie dokumentu do czasu wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, gdzie z kolei szanse na zwycięstwo mają konserwatyści. A ci zapowiedzieli już, że jeśli do tego czasu Traktat Lizboński nie wejdzie w życie, to oni zorganizują referendum, którego wynikiem byłoby zapewne odrzucenie i ostateczne uśmiercenie Traktatu. W obecnej sytuacji można przyjąć optymistyczną hipotezę, że za parę tygodni Traktat wejdzie w życie.


Jakie on przynosi podstawowe korzyści dla Europy? Usprawnia niewątpliwie proces decyzyjny. Znacznie rozszerza ilość spraw, które będą rozstrzygane w Unii większością głosów, bez koniecznej jednomyślności. Obecnie pojedyncze kraje mogły wetować decyzje całej wspólnoty. Traktat pozwoli też na postęp jeśli chodzi o wspólna politykę zagraniczną i obronną. Unia będzie miała swojego prezydenta, ministra spraw zagranicznych i korpus dyplomatyczny. Stanie się bardziej widzialna i, miejmy nadzieje, aktywniejsza na scenie międzynarodowej.

To są jednak tylko warunki konieczne, by Unia zaczęła w końcu odgrywać znaczącą rolę w polityce międzynarodowej. Rzecz dla Europy ważna w obecnej sytuacji niepewności i licznych zagrożeń na świecie. Dotyczy to stosunków UE z Rosją, relacji z państwami objętymi Partnerstwem Wschodnim i z wielkimi państwami Azji, których rola globalna niepomiernie wzrosła: z Chinami, Indiami, Japonią, Indonezją. Wciąż istnieje olbrzymi problem Bliskiego Wschodu w szerokim sensie, aż po Pakistan i Afganistan. Europa, która ma tam wiele ważnych interesów jest słabo obecna.

Plecami do świata

Unia poza Traktatem musi mieć jeszcze wolę działania, obecności w świecie, poczucia odpowiedzialności za świat, jego stabilność i rozwój. Od tego zależy również bezpieczeństwo i rozwój jej samej. Na Starym Kontynencie, który miał olbrzymie ambicje i, wraz z USA przez pięć wieków odgrywał wiodącą rolę w świecie (nie zawsze w sposób chwalebny, jeżeli przypomni się rozdziały kolonializmu i imperializmu), dziś po krwawym XX wieku, dwóch wojnach światowych, zmalała wola angażowania się w świecie. Coraz częściej pojawia się metafora Europy jako wielkiej Szwajcarii, czyli kraju bezpiecznego, dostatniego, demokratycznego, miłującego prawa człowieka, ale zwróconego ku swoim wewnętrznym sprawom, odwracającego się plecami do świata.

Tu akurat rolę odgrywały również czynniki mniej związane z tragiczną historią, a wynikające z ogromnych obciążeń związanych ze szczęśliwą datą 1989 roku. Wraz z rozpadem ZSRR, choć się o tym zapomina, Unia dokonała olbrzymiej pracy. Przyjęła do swojego grona 12 nowych państw, w tym 10 pochodzących z byłego obozu komunistycznego. I nie jest to koniec. Różnice między Europą Zachodnią a naszym regionem będą stopniowo maleć. O powodzeniu przemian demokratycznych i rynkowych w naszej części Europy zadecydowała nie tylko postawa społeczeństw i elit, ale również dalekowzroczna polityka Unii. Mimo zawirowań mamy za sobą dwadzieścia lat pokoju, demokracji, respektowania prawa i rozwoju gospodarczego. To nie tylko indywidualne osiągnięcia państw członkowskich, ale i całej Unii, która stawiała twarde warunki, holując nasze kraje ku bezpiecznej przystani członkostwa we Wspólnocie.

Dziś dzięki Traktatowi Lizbońskiemu Europa może podjąć wyzwania, które wykraczają daleko poza wewnętrzne problemy krajów członkowskich. Czy będzie gotowa to uczynić? Jeszcze trudno powiedzieć. W tej sprawie z pewnością wiele zależeć będzie od obywateli Europy, w tym od Polski.