We wczorajszym przemóweniu kończącym doroczną konferencję torysów w Manchesterze unikał tematu Lizbony skupiając się na krytyce rządu Gordona Browna.

Podczas trwającego 57 minut przemówienia Camerona padło zaledwie osiem zdań dotyczących Unii Europejskiej. Słowo referendum pojawiło się tylko raz. Sformułowanie Lizbona czy traktat – mimo oczekiwań ze strony członków Partii Konserwatywnej – nie padło w ogóle.

Reklama

Mimo to pytanie, czy zorganizować referendum w sytuacji, gdy ratyfikacja traktatu zakończy się w całej Europie – wpłynęła na całą czterodniową konferencję. Cameron nieraz zapowiadał, że jeśli do czasu objęcia władzy (czyli prawdopodobnie do wiosny) sprawa nie zostanie zamknięta, to Brytyjczycy zagłosują nad Lizboną. Kancelaria polskiego prezydenta zapowiedziała jednak, że Lech Kaczyński podpisze dokument w niedzielę. Z kolei Klaus znalazł się w izolacji a budowanie z nim sojuszy jest mało perspektywiczne. Teraz problem Camerona to wielkie oczekiwania co do plebiscytu ze strony eurosceptycznych partyjnych dołów.

"Konserwatyści zaakceptowali przesunięcie w kierunku centrum, którego dokonał Cameron z wyjątkiem polityki zagranicznej. Lider wpadł w pułapkę własnych obietnic, bo jako premier na wsteczne referendum nie może sobie pozwolić" - mówi nam Iain McLean politolog z uniwersytetu w Oxfordzie.

Zdecydowana większość sympatyków partii chce głosowania nad traktatem. Wezwał do tego m.in. burmistrz Londynu, konserwatysta Boris Johnson, co dla mediów stało się dowodem na walki w szeregach torysów.

"Tak naprawdę większość dużych nazwisk w partii, w tym William Hague, poparłaby referendum, ale są doświadczonymi politykami i wiedzą, że jeśli chcą być w rządzie, będą musieli pózniej współdecydować z Merkel czy Sarkozym o losach Europy" - dodaje McLean.

Oczekiwania partyjnych eurosceptyków podczas konferencji w Manchesterze miało zaspokoić ostre wystąpienie szefa dyplomacji w konserwatywnym gabinecie cieni Williama Hague. "Nie powinniśmy się wstydzić mówiąc, że będziemy dbać o własne interesy" - przekonywał wczoraj Hague. I zapewnił, że torysi nadal są przeciwni traktatowi lizbońskiemu, prezydentowi UE czy wspólnej polityce zagranicznej. "Większa centralizacja władzy poza kontrolą wyborców jest sprzeczna z duchem naszych czasów" - mówił. Nie powiedział jednak wprost, co konserwatyści zrobią, jeśli traktat już wejdzie w życie.

Reklama

Nie powiedział tego także Cameron. Zamiast tego lider konserwatystów przekonywał Brytyjczyków, że jest gotowy poprowadzić kraj i próbował wlać w ich serca trochę optymizmu. "Nie będę wam obiecywał rzeczy, których nie mogę spełnić, ale mogę wam spojrzeć w oczy i powiedzieć, że w konserwatywnej Brytanii będziemy nagradzać tych, którzy biorą na siebie odpowiedzialność za siebie i troszczyć się o tych, którzy tego nie mogą zrobić" - zapewnił.

Zdanie o obietnicach nie do spełnienia mogłoby równie dobrze dotyczyć traktatu lizbońskiego, bo Cameron coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że Lizbona jest nie do odwócenia. Przywódca konserwatystów będzie teraz chciał za wszelką cenę unikać sporów na ten temat.

Według wczorajszego sondażu konserwatyści mają 14 punktów proc. przewagi nad Partią Pracy Gordona Browna.