Do późnego wieczora z sejmowej mównicy padały słowa pełne emocji. "Zebraliśmy się tu dziś, aby przyjąć bezwarunkową kapitulację Jarosława Kaczyńskiego" - ogłosił szef PO Donald Tusk. "PiS podnosi dzisiaj ręce do góry, mówi <przepraszamy, nie potrafimy, poddajemy się>" - grzmiał. Ale Jarosława Kaczyńskiego, z którym przede wszystkim chciał się zderzyć, nie było wtedy w Sejmie. Fotel premiera był pusty.
"To nie jest kapitulacja rządu. To Donald Tusk wkrótce odbierze kolejną kapitulację" - przystąpił natychmiast do kontrataku Jacek Kurski, który w imieniu PiS uzasadniał wniosek tej partii o skrócenie kadencji. I stwierdził: "Pójście na przyspieszone wybory przez PiS to wyraz uczciwości i poszanowania reguł demokracji. Albo ma się większość, albo się jej nie ma". Długo i barwnie przekonywał, że rząd, choć nie ma większości, odnosi sukcesy. Wymieniał walkę z korupcją, z układami - także we własnym rządzie - i wzmacnianie pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Atakował lewicę za krytykowanie Polski poza jej granicami.
Te sukcesy Donald Tusk podsumował tak: "Bankructwo idei solidarnego państwa, rewolucji moralnej oraz obiecanego skoku cywilizacyjnego Polski, trzech największych misji PiS. Skończyło się na tym, że nie umieliście aresztować nawet własnego ministra" - kpił szef PO.
Ale to dopiero Roman Giertych dał sejmowe show. Bezwzgldnie punktował Kurskiego. Wytykał mu, że nie głosował albo był przeciw w wielu sprawach, które przedstawiał za sukces PiS. "Oszuści, oszuści" - rozległy się okrzyki z ław poselskich. Padały słowa patetyczne i wzniosłe. Wszystko się niemiłosiernie przeciągało.
A jeszcze rano panował optymizm. Dwie godziny głosowań nad ostatnimi w tej kadencji ustawami, o godz. 11 debata i trzy godziny później - ostateczne głosowanie nad samorozwiązaniem - zakładał plan. Każda godzina przynosiła kolejne opóźnienie. Kiedy przyszło do decydowania o funduszu alimentacyjnym, zrobiło się gorąco na dobre.
W odróżnieniu od ostatnich dni sejmowych, tym razem to nie Roman Giertych brylował w wydłużaniu mąk tego Sejmu. Bo wczoraj Sejm należał tylko do PiS i PO. Nie było widać Leppera i Giertycha. SLD też się nie mógł przebić. O kształt ustaw w wyraźnie kampanijnym tonie biły się dwie największe partie. "To był prawdziwy PO-PiS" - skwitował Rafał Grupiński. I sam podenerwowany przyznał dziennikarzom: "Wyłączylibyście kamery i od razu wszystko by przyspieszyło".
Ale posłowie bili rekordy wychodzenia na mównicę. O 17.25 w końcu po ponadsześciogodzinnym obsuwie PiS, PO i SLD przystąpiły do uzasadniania własnych wniosków o samorozwiązanie Sejmu.
Niezależnie od ocen politycznych pewne jest jedno: nowe wybory to efekt niemożliwości utworzenia większości rządowej. Co będzie po nich? Wyniki sondażu TNS OBOP dla DZIENNIKA wskazują, że poczucie ulgi, jakie wczoraj towarzyszyło chyba wszystkim, nie potrwa długo. Bo po wyborach sytuacja będzie równie trudna: żadna z partii nie może liczyć na większość pozwalającą na samodzielne rządy.