Organizowanie think-thanków, ośrodków, których analizy i projekty ustaw przydadzą się przecież, gdy wreszcie przejmą władzę, to strata czasu. Nie chcą też chodzić od drzwi do drzwi. Już nawet nie mają siły udzielać wywiadów dla mediów, bo niby o czym tu mówić, co tłumaczyć, jeśli widać, jak w polskiej polityce jest. Trzeba by też odpowiadać na pytanie, co dalej, a na to nie ma mądrego.
Użycie młotka jest łatwiejsze. Szczególnie, że domy mediowe podpowiadają: "Za 500 tysięcy złotych poparcie wzrośnie o 1 procent, za 2 mln o 3 proc., a jeśli wydacie 20 mln, to macie pewność, że wejdziecie sporą drużyną". Że to wyliczenia z kosmosu? Ale za to jaka pokusa spróbować - przy sondażowych różnicach w czołówce politycznego peletonu rzędu 3-5 procent. Pokusa także dla partii oscylujących na granicy wejścia do parlamentu. Przy kolejnym argumencie agencji reklamowych: "wszystkie partie tak dziś robią". I jeszcze kolejnym: "Przecież i tak nie wy za to płacicie, tylko podatnicy".
Zapowiada się najdroższa kampania w wolnej Polsce. I, mam taką nadzieję, ostatni "reklamowy wyścig zbrojeń". Podobnie było we Francji w latach 70. i 80. To wtedy zrodził się dowcip o tym, jak dojść do najbliższej stacji metra: "dwa wieżowce obwieszone Chirakiem, potem trzy billboardy z Mitterrandem i już jesteś przy metrze". Pieniądze - tak z budżetu jak i od francuskich "dużych płatników" - lały się strumieniami. Oligarchowie stawali się panami deputowanych, regionów, czasami całych partii. Ludzie mieli dość polityki i albo nie głosowali, albo - jak w wyborach w 1980 - zapowiedzieli oddanie głosu na Colouche, komika apelującego w swej kampanii: "Chodźcie wszyscy, nakopiemy im do d...!".
Francuzi się opamiętali. Dostrzegli, że w reklamowym wyścigu zbrojeń żadna partia nie wygrywa, a traci demokracja i cała klasa polityczna. Przekonali się: reklama nie jest remedium na brak politycznej strategii, na brak charyzmy liderów.
W rękach oligarchów wspomagających ich w kampanii wyborczej politycy czuli się jak panienki do wynajęcia, które później muszą odwdzięczać się takimi czy innymi decyzjami, na których oligarchowie stają się jeszcze więksi - choćby sprzedając kanonierki dla Tajwanu - a oni, politycy, czują się jeszcze podlej. Nie mówiąc o nienawiści wyborców. Ustawą z 15 stycznia 1990 roku dali wszystkim partiom równe prawa. Niewielkie - o tych samych rozmiarach - afisze wydrukowane i rozklejane są dla wszystkich przez jedną firmę, w miejscach wskazanych przez merostwa. W stacjach telewizyjnych i radiowych Conseil Superieur de l'Audiovisuel francuska KRRiT wyznacza bloki z czasem równym dla każdej z partii.
"Dokupienie" reklamy przez partię polityczną jest niemożliwe. Restrykcjom poddano także działalność w internecie oraz telemarketing. Demokracja nie tylko nie została ograniczona, ale wręcz rozkwitła. Frekwencja bije rekordy świata. Wiece UMP i Sarkozy'ego gromadziły 80-120 tysięcy ludzi. Konsultanci polityczni, analitycy, mieli co prawda więcej pracy, ale i większą satysfakcję: że w tak trudnych warunkach, nie mogąc "dobić" mocną reklamową pointą, jednak osiągali sukces. Musieli wysilić się, dopracować każdy dzień kampanii, każde publiczne wystąpienie. Tło, obraz, przesłanie. Musieli inwestować w eventy, wychodzenie do ludzi. I jeśli przegrywali, to tak jak w szachach, bez żalu. Zostawiając niewykorzystane pomysły na następne kampanie.
Skutecznej politycznej strategii wygrania wyborów nie dostarczą domy mediowe. Dowodem także najnowsze spoty agencji dla Lewicy i Demokratów i Ligi i Samoobrony. Agencje reklamowe słusznie nie chcą się do tych produkcji przyznać. Reklamy "młotkują" PiS, ale nie pozwalają wyborcom nawet zapamiętać, kto też taki atakuje Kaczyńskich: LiS, LiD, Emeryci i Renciści, SLD w pojedynkę, a może jednak Platforma? I dlaczego akurat na tę inną partię oddać głos, wierząc, że pod jej rządami będzie po wyborach inaczej, sensowniej.
Błąd na błędzie i pieniądze - podatnika - wyrzucone w błoto. A pieniądze będą musiały być coraz większe. Zwycięzca wyborów w USA w 2008 r. będzie musiał wydać - głównie na reklamę - 450-500 mln dolarów. Jego kontrkandydat także. Zwycięska kampania francuskiej prawicy zamknęła się kwotą ledwie 30 mln euro. Im szybciej przystąpimy do poważnej dyskusji nad wprowadzeniem precyzyjnych zapisów regulujących użycie reklamy politycznej w Polsce, tym lepiej dla jakości polskiej demokracji. Chyba że poddajemy się i pozwolimy, aby to nadal "Duży Płatnik" z "Panem Jankiem" decydowali o wynikach polskiej polityki. A frekwencja i zaufanie do polityki i polityków leciały w dół.