Dlatego tak ważny jest każdy detal negocjowany przez sztaby obydwu dyskutantów. Naukę z tej wiedzy wyciągnęli Jarosław Kaczyński i Aleksander Kwaśniewski i umówili się na pojedynek w telewizyjnym studiu w najbliższy poniedziałek.
Wbrew pozorom debaty telewizyjne nie są wynalazkiem Amerykanów, lecz Francuzów. Przed paroma miesiącami to właśnie we Francji "polityczna msza" - duel - najważniejsze wydarzenie kampanii, czyli debata "Sego v. Sarko" w ośmiu kanałach telewizyjnych i niezliczonych stacjach radiowych trzymała w napięciu połowę dorosłych Francuzów. Co dziesiąty z nich zmienił w jej trakcie swe polityczne oceny, a dwa miliony obywateli zmieniło decyzję wyborczą!
23,6 stopni Celsjusza
Aby wygrać debatę, trzeba zadbać o najmniejszy nawet szczegół na długo przed jej rozpoczęciem. Aż przez dwa dni sztaby Nicolasa Sarkozy’ego i Segolene Royal boksowały się o temperaturę w studiu telewizyjnym. Tak, tak. Royal lepiej czuła się w komfortowych, cieplarnianych warunkach, Sarkozy zaś - urodzony fighter - najchętniej walczyłby na lodowcu. Ostatecznie wynegocjowano - 23,6 stopni Celsjusza. Ani mniej, ani więcej.
Zażarte boje toczono również o scenografię. Każdy jej szczegół może grać bowiem na korzyść lub niekorzyść uczestników debaty. W odróżnieniu od debat amerykańskich, podczas których mówcy stoją skierowani do widzów, we Francji uczestnicy siedzą naprzeciw siebie, twarzą w twarz. Odległość między Sarkozym i Royal wymierzono więc z dokładnością co do centymetra. Wysokość siedzisk również. Podobnie jak liczbę i umiejscowienie kamer. Prowadzący - kobieta i mężczyzna, gwiazdy dwóch stacji TV, profesjonalni w każdym calu (ich bezstronność rozumie się w warunkach francuskich sama przez się) - zajęli miejsce centralne. Zadecydowano także, czy uczestnicy debaty mogą sobie przerywać, czy mogą zwracać się do siebie, czy też wyłącznie do prowadzących debatę dziennikarzy. I czy pokazywać adwersarza w momencie, gdy pierwszy mówca zabiera głos.
Istnieją tysiące kwestii, które mogą zdecydować o wyniku debaty jeszcze przed jej rozpoczęciem. Ważne jest choćby to, czy uczestnicy dysponować będą (to już standard w debatach francuskich) osobnymi garderobami. Kto będzie miał z nimi kontakt w ostatnich minutach przed emisją. A nawet to, kto będzie wpinał mikrofon. I co przy okazji im powie. Wkurzy czy uśpi czujność. A może totalnie zdekoncentruje.
I samo wejście do studia. Jacques Seguela, człowiek, który współtworzył sukces Francois Mitteranda, poradził mu, aby wchodząc na debatę z Valerym Giscardem d’Estaing, przywitał się absolutnie ze wszystkimi uczestnikami tego show. A więc z kamerzystą, operatorem światła, operatorem dźwięku etc. Tylko nie z Giscardem, w końcu prezydentem dążącym do reelekcji. Giscard nie krył wzburzenia, co było widać na jego twarzy także wtedy, gdy rozpoczęto transmisję. A ponieważ najlepsze są sposoby, które już wcześniej sprawdziliśmy, nie dziwią mnie słowa Lecha Wałęsy do Aleksandra Kwaśniewskiego: "Panu to ja mogę podać nogę, a nie rękę". Za sukcesem Kwaśniewskiego stał także nieoceniony Jacques Seguela (w ostatnich wyborach uznał jednak, że na stare lata z lewicą zrywa i poparł Nicolasa Sarkozy’ego). A agresja Wałęsy, podobnie jak agresja Giscarda, zdyskwalifikowała ich już na starcie.
Bo wygrywa ten, kto zapanuje nad emocjami. No i oczywiście ten, kto zmyślniejsze pułapki zastawi na konkurenta. W tytulaturze, sposobie artykulacji wypowiedzi, tikach i gestach niezauważalnych dla kamer i widzów.
Pozycja na pawia
Zwyciężyć można nawet nową kreacją sposobu bycia. Politycy niechętni sztuczkom marketingowym oburzą się na "kreację na pawia", na którą zdecydował się w jednej z debat Jacques Chirac. W decydującym starciu z Lionelem Jospin założył za dużą marynarkę i taką właśnie zajął pozycję. To bowiem paw pokazuje władzę i odwagę, zajmując maksymalnie dużą powierzchnię (np. rozstawiając szeroko szklankę z wodą z jednej, a uczone papiery z drugiej strony), szeroko rozstawiając ramiona, pochylając się do przodu i wypinając klatkę piersiową, mocno chwytając pulpit. Niby śmieszne, a działa, jak przekonuje nieraz przyjaciel kształcący i polskich polityków.
A ile warta może być obserwacja, że nasz przeciwnik wypowiadając się przed kamerą niesamowicie wierci się w miejscu? Zwycięstwo w wyborach!
Zaobserwował to któryś z doradców Francois Mitteranda i postanowił bezlitośnie wykorzystać. W trakcie negocjacji pojedynku Valery Giscard d’Estaing kontra Francois Mitterand każdy z kandydatów otrzymał po 30 minut, by wypowiedzieć się na trzy tematy (zarządzanie państwem, gospodarka, polityka zagraniczna), 10 minut na kwestie ogólne i 5 minut na credo. O ile sztab Giscarda skupił się na doborze prowadzących dziennikarzy (wchodząc w długi spór ze sztabowcami Mitteranda), o tyle całkowicie zbagatelizował kwestie techniczne: kto zrealizuje debatę, jakie będzie tło, jaki dobór planów. Ekipa Mitteranda wykorzystała to bez skrupułów.
Realizator emisji przyjął zasadę, by stosować jak najwięcej maksymalnych zbliżeń na polityków, ich oczy, twarze. Plan maksymalnie bliski miał pozwolić widzom lepiej dostrzec emocje kandydatów. Ręce - opanowane przez Giscarda - nie były ważne. Ważne były oczy, twarze. O tym nie wiedział Giscard. I zachowywał się jak zwykle: bardzo dynamicznie, wiercąc się, by nie powiedzieć - podskakując, na krześle. Efekt telewizyjny był zatrważający, acz przewidziany przez sztabowców Mitteranda: miotający się po ekranie, walczący o reelekcję prezydent wyglądał na lekko niezrównoważonego (jego oczy były raz u dołu, raz u góry ekranu), wprowadzał niepokój do domu widzów. Nie, nie byli w stanie skupić się na tym, co do nich mówił. No i zupełnie stracili do niego zaufanie. Coś było nie tak.
Liczą się milisekundy
Bo w telewizyjnych debatach decydują milisekundy pozostawiające takie lub inne wrażenie na widzach. To w tym obszarze wygrywa się lub ponosi klęskę. Warstwa merytoryczna schodzi na bardzo daleki plan.
Naprzeciw rozedrganego Giscarda Mitterand zaprezentował się jako prawdziwy mąż stanu, opanowany, trzymający poziom (w obrazie kamery, ale i w odbiorze widzów). "Chcę wygrać - mówił spokojnie. -I wygram wybory prezydenckie, a potem parlamentarne, aby zapewnić większość w parlamencie". Siła spokoju. "Jest pan, panie Giscard, nie tyle człowiekiem passe co człowiekiem pasywnym". I punktował, pokazując, jak pod prezydenturą Giscarda Francja staczała się w rankingu światowych mocarstw. "A Austria i Szwecja pod rządami socjalistów rosły w siłę".
Przygotowywany od kilku miesięcy przez Jacques’a Seguelę ("spotykaliśmy się co tydzień w poniedziałek i pracowaliśmy od rana do południa" - zdradzi kilkanaście lat później Jacques), trenowany przez swego spin doktora perfekcyjnie zapanował nad wzrokiem, emocjami, uśmiechem. Nie dbał o upływający w debacie czas, wolał na parę sekund zawiesić głos po mocnym zdaniu: "To straszne, że w trakcie pana prezydentury tyle kobiet jest ofiarami bezrobocia". Cisza. I pytanie: "Co pan powie bezrobotnym?". Przyjęte na początku debaty zasady uniemożliwiały Giscardowi odpowiedź. Ale o tym widzowie zapomnieli...
A Mitterand mówił i mówił, akcentując słowa: ODPOWIEDZIALNOŚĆ, WOLNOŚĆ, NAUKA, TECHNIKA, ROZWÓJ, CZŁOWIEK… Nieważne, co polityk w debacie mówi. Ważne, jakie słowa wybijają się w jego wypowiedzi. Niby łatwa zasada, ale także i tu potrzebne jest mistrzostwo.
Kliknięcie składanych okularów
Mitterand dobrze odrobił lekcję, bo siedem lat wcześniej przegrał wybory właśnie w wyniku błędów w debacie telewizyjnej, także z Giscardem. To Giscard zaczynał (co wynikło z rzutu monetą przed programem). Powitał widzów rozbrajającym uśmiechem i krótkim zdaniem, że właściwie podczas kampanii wyborczej obydwaj już wszystko powiedzieli, ale warto rozmawiać z Francuzami.
Francois Mitterand zaczął od… kliknięcia składanych okularów. Sugerowało to, że w czasie, gdy Giscard mówił do niego (i widzów), on go nie słuchał, ale przypominał sobie z notatek wyuczone przygotowane fragmenty. Fatalny początek, najgorszy z możliwych. Nawet bowiem jeśli przygotowania do debaty trwają bardzo długo, a polityk wyucza się zdań na pamięć, to nie powinno być tego widać. Później trzaskał składanymi i rozkładanymi okularami, co rozpraszało widzów. Żeby tego było mało, ujęcie kamery złapało Mitteranda na żachnięciu się wobec zdania konkurenta. To, że Mitterandowi w nieestetyczny sposób odstawały włosy, niewiele już zmieniało w oglądzie debaty. Podobnie jak to, że nerwowo zacierał ręce, jak człowiek, który nie wie, co powiedzieć. W kluczowym zaś momencie zaczął czytać z kartki dane makroekonomiczne. Faaaaascynujące. Powiedział o płacy minimalnej. "Z którego roku są te dane?" - dopytał Giscard. "Sprzed trzech lat" - przyznał Mitterand jak uczniak złapany na ściąganiu. "Proszę pana, wtedy jeszcze nie było wskaźnika płacy minimalnej" - triumfował Giscard. Mitterand nerwowo szukał w papierach czegoś, czym mógłby odzyskać pole. Niczego nie znalazł.
I jeszcze pointa Valerego Giscarda d’Estaing, która przeszła do annałów politycznego marketingu: "Jak tak pana słucham i słucham z zainteresowaniem, to dochodzę do wniosku, że to, czego Francji potrzeba, to na pewno nie to, co pan proponuje. Przede wszystkim dochodzę do przekonania, że pan nie ma monopolu na serca Francuzów. Nie można tak mówić do ludzi, jakby się miało monopol na serca". Mitterand zaczął stukać okularami. To był koniec jego kampanii.
Od tego czasu pojedynki we Francji mają swoją wciąż rosnącą temperaturę. Na świecie mają też swoich mistrzów gatunku, jak Francuzi Serge Moati, Alexandre Tarta czy Polak Edi Pyrek. Amerykanie mogą im czyścić buty - trudno dorównać ich finezji i proponowanym przez nich chwytom, którymi wygrywa się debatę. A ponieważ organizacja debaty jest równie ważna jak ona sama, to jeszcze przed wejściem polityków na ring w dużym stopniu można przewidzieć jej wynik. Na zimno. No, może w temperaturze studia telewizyjnego, równo 23,6 st. C.
Eryk Mistewicz, konsultant polityczny, specjalista marketingu politycznego, uczestnik kampanii m.in. francuskiej prawicy