Śląskie charaktery

Historia każdego z wymienionych piłkarzy jest właściwie identyczna. Ojcowie Klosego, Podolskiego i Boenischa byli piłkarzami, którzy nie znaleźli dla siebie miejsca w Polsce po zakończeniu kariery. Zdecydowali się więc na wyjazd do Niemiec w ramach łączenia rodzin, to była końcówka lat 80. Na emigracji Józef Klose zatrudnił się w fabryce sprzętu RTV, Waldemar Podolski przy produkcji grzejników, Wiesław Trochowski kładł glazurę. Podobną drogę przeszedł ojciec lewego obrońcy Werderu. – Pochodzę z górniczej rodziny. Ojciec pracował w kopalni Sośnica jako elektryk. Ja jako górnik na dole, później dostałem etat opiekuna obiektów sportowych – wspomina Piotr Boenisch. – Przyjechaliśmy do Niemiec w 1988 r. Moje babcia, matka i siostra już tu się osiedliły. Pamiętam jak dziś, to był 2 listopada, miałem wtedy 25 lat. Wychowywaliśmy się jako niemiecka rodzina na Górnym Śląsku, w domu rozmawialiśmy gwarą śląską. Po niemiecku mówili tylko starsi, np. babcia z rodzicami, kiedy nie chcieli, żebyśmy my, młodzi, zrozumieli. Polska nie dawała wtedy żadnych perspektyw na przyszłość, nawet mleko dostawało się na pieczątkę. Zaraz poszedłem do pracy, której nie zmieniłem zresztą do dziś. Pracuję w przemyśle metalowym. Moja żona Gabriela podobnie, tyle że w laboratorium.

Reklama

W piłkę grał w Sośnicy Gliwice i Górniku Knurów, w tym drugim klubie z Waldemarem Podolskim. Obaj pochodzą z Sośnicy, górniczej dzielnicy Gliwic. Wychowywali się w familokach. W systemie wartości, w którym najważniejsze miejsca zajmują szacunek do ciężkiej pracy i przywiązanie do rodziny. To codzienność życia górniczego ukształtowała osobowości ich, a także ich synów. To dzięki tytanicznej pracy dotarli oni do miejsca, o którym miliony chłopaków kopiących piłkę w Niemczech mogą tylko pomarzyć. Klose ma dwa medale mistrzostw świata i jeden mistrzostw Europy, Podolski brąz z mundialu i srebro z Euro 2008, Trochowski tylko ten ostatni. Boenisch na razie może pochwalić się jedynie złotym medalem młodzieżowych mistrzostw Europy w 2009 r.

Dziś związki z Polską w rodzinie Boenischów są coraz luźniejsze. Sebastian po polsku mówi słabo, i to raczej gwarą. – Żona przez portal Nasza-Klasa.pl odświeżyła szkolne znajomości. Była na spotkaniach w Gliwicach, a teraz we Frankfurcie mogliśmy sobie pogadać o starych Polakach – wspomina Piotr Boenisch.

Reklama

– Takich rodzin są w Niemczech miliony. To są tacy sami Polacy jak my, dlatego jako selekcjoner będę jeździć i namawiać chłopaków do gry dla naszego kraju – zapowiada Franciszek Smuda. Pomaga mu w tym Jacek Protasewicz, który z ramienia PZPN wyszukuje za granicą młodych piłkarzy polskiego pochodzenia. Mieszkający w Gladbeck Protasewicz Boenischa odkrył kilka lat temu. – Z matką Sebastiana rozmawiałem, kiedy on miał 15 lat. Nie było to miłe. Nawet po polsku rozmawiać nie chciała, nie mówiąc o grze syna w naszej kadrze. Dobrze, że teraz Boenischom się odwidziało – wspomina Protasewicz. – Odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej, podejście tutejszych emigrantów do dawnej ojczyzny znacznie się zmieniło. Teraz kiedy idę na miasto, słyszę ludzi rozmawiających po polsku, w sklepach, autobusach... Kiedy przyjechałem tu 11 lat temu, gdy mówiłem za głośno po polsku, starzy emigranci mnie uciszali. Teraz o korzeniach w tych domach mówi się coraz więcej. Może ci, którzy przyjechali wcześniej, trafili tu z założeniem, że będą Niemcami, czuli się nimi? Teraz rośnie młode pokolenie, które świetnie mówi po polsku. Znalazłem dla kadry dwóch braci Przybyłków z rocznika 1993. I oni, choć urodzili się w Niemczech, perfekcyjnie mówią po polsku. Podobno najprawdziwszym Polakiem w okolicy jest Łukasz Podolski. On nigdy nie wypierał się swojego pochodzenia. Co więcej, teraz wstydzi się, że nie gra dla Polski! – twierdzi Protasewicz.

Jego słowa potwierdza Tomasz Kłos, to on polecał do reprezentacji Polski 18-letniego Podolskiego, kolegę z FC Koeln. – On naprawdę czuje się bardziej Polakiem niż Niemcem. Mirek myślał bardziej pragmatycznie. Prezydent i trener Kaiserslautern namawiali go do gry dla Niemiec. Wiedział, że w tej drużynie osiągnie więcej niż w Polsce. On uważał, że wszystko, co ma i umie, zawdzięcza Niemcom. Sentyment do Polski odłożył na bok. W jego domu rodzice Józef i Barbara – była reprezentantka Polski w piłce ręcznej – mówią po polsku. Żonę ma też z naszego kraju. Podolski wolałby Polskę, ale nie zainteresował się nim dosłownie nikt z PZPN. Tymczasem jako 18-latek dostał szansę wyjazdu na mistrzostwa Europy do Portugalii. To przekonało go, że Niemcy traktują go poważnie. Ale niezależnie od ich wyborów obu bardzo lubię. To normalni, sympatyczni, weseli ludzie – mówi Kłos.

Protasewicz podkreśla, że o wyborze jednej lub drugiej reprezentacji często decyduje przypadek. – Kilka lat temu odkryłem ciekawego chłopaka, nazywa się Sonny Kittel i gra teraz w Eintrachcie Frankfurt. Ktoś mi powiedział, że ma polskie korzenie. Pojechałem do jego rodziców, żeby namówić go na grę dla Polski. A oni na to: zgoda, ale niech PZPN zapłaci za paszport. To tutaj kosztuje ok. 100 euro. W PZPN usłyszałem, że to pewnie jacyś naciągacze. Teraz okazało się, że chłopak gra w U-17 Niemiec, a jego rodzice są bardzo biedni! Gdyby wtedy to wiedział, negocjacje wyglądałyby zupełnie inaczej. Straciliśmy wielki talent – mówi Protasewicz. – Decyzja o wyborze kadry często nie ma nic wspólnego z patriotyzmem. Niektórzy 15-latkowie planują sobie karierę na zasadzie co z tego będę miał w przyszłości. Jak jego wartość będzie rosła, gdy zostanie reprezentantem Niemiec, a jak gdy wybierze Polskę. Ojciec jednego z reprezentantów młodzieżówki z rocznika 1992 na początku nie chciał w ogóle słyszeć o tym, że jego syn może grać dla Polski. Liczyły się tylko Niemcy. Minęły dwa lata, nikt się nim nie zainteresował z dorosłej kadry, więc przyjął naszą propozycję. Takie sytuacje też się zdarzają – przyznaje Protasewicz.

Reklama

O Boenischu też mówiono, że zdecydował się na Polskę, bo nie ma szans na grę dla Niemiec, gdzie na lewej obronie niepodważalną pozycję ma Philipp Lahm. – To nieprawda. Sebastiana naprawdę wiele łączy z Polską. Czasem się zastanawiam, gdzie jest moja ojczyzna? I odpowiadam sobie – tam gdzie rodzina, czyli tutaj. Ale też tam gdzie są groby moich bliskich, a ojca pochowałem w Polsce. Jak tam jadę, to czuję się, jakbym wracał na stare śmieci. Spotykam się z kolegami, idziemy gdzieś do restauracji, czuję się bardzo fajnie. Mogę więc powiedzieć, że mam dwie ojczyzny. Syn także – kończy Piotr Boenisch.

Pierwszy był Wilimowski

Polska i Niemcy kłócą się o piłkarzy od dziesięcioleci. Najwięcej emocji wzbudzał Ernest Wilimowski, przedwojenna legenda polskiego futbolu, który na mundialu we Francji w 1938 roku strzelił Brazylii cztery gole. – Ezi nie był ani Niemcem, ani Polakiem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. On był po prostu Ślązakiem – mówi nam niemiecki biograf Wilimowskiego Karl-Heinz Haarke. W rodzinnym domu z matką mówił po niemiecku, na podwórku po polsku lub nawet w specyficznej śląskiej mieszance obu języków. Tylko historyczny przypadek sprawił, że w 1922 roku, gdy po pierwszej wojnie światowej dzielono Śląsk, rodzinne Katowice sześcioletniego Ernesta przypadły odrodzonej Polsce. W ten sposób syn zmarłego przedwcześnie niemieckiego żołnierza Ernsta-Otto Pradelli został obywatelem II RP i do 1939 był gwiazdą reprezentacji biało-czerwonych i chorzowskiego Ruchu. W 1940 roku Wilimowski jak wielu Ślązaków skorzystał z hitlerowskiej propozycji nie do odrzucenia i przyjął niemieckie obywatelstwo. W koszulce z czarnym orłem rozegrał osiem spotkań i strzelił 13 bramek. Więcej się nie dało, bo w czasie wojny reprezentacja III Rzeszy grała tylko ze swoimi satelitami. Mimo to robił furorę. – To jedyny piłkarz, którzy strzelał więcej bramek, niż miał okazji, a to naprawdę rzadka sztuka – mówił największy gwiazdor niemieckiej piłki lat 50. Fritz Walter, który wówczas fascynował się Wilimowskim. Po wojnie Ezi został w Niemczech. Za Odrą nigdy mu tego do końca nie wybaczono. – Do swojej śmierci w 1997 roku ojciec do Polski nigdy już nie przyjechał, choć wspominał kraj swojej młodości ciepło i nigdy nie stał się stuprocentowym Niemcem – mówiła córka Wilimowskiego, Sylvia.

Los Wilimowskiego to tylko jeden z przykładów poplątanych piłkarskich polsko-niemieckich losów. Znawcy futbolu zwracają uwagę, że właściwie nie było rozdziału w piłkarskiej historii Niemiec, która nie byłaby wspólnie pisana przez graczy o polsko brzmiących nazwiskach. Tropy zaczynają się już w górniczym Zagłębiu Ruhry, gdzie na początku XX wieku znalazła się ogromna polska emigracja. Nieprzypadkowo największymi przedwojennymi gwiazdami Schalke 04 Gelsenkirchen byli np. Mazurzy Ernst Kuzorra i Fritz Szczepan. W latach 30. zdarzały się wręcz paradoksalne sytuacje: w reprezentacji Niemiec grał obrońca Richard Malik ze Spiel und Sportvereine Beuthen (dziś Bytom), a jego kuzyn z nieodległych Katowic Leonard Malik występował w koszulce z białym orłem. Potem w drużynie mistrzów świata z 1954 kluczową rolę odgrywali urodzony w Katowicach Richard Hermann i zabrzanin Friedrich Laband. Na przełomie lat 80. i 90. za jeden z największych talentów niemieckiej piłki uchodził pomocnik Dariusz Wosz urodzony w Piekarach Śląskich. W tym samym czasie jednym z najbardziej bramkostrzelnych snajperów Bundesligi był tarnogórzanin Martin Max.

– Polak w Niemczech jeszcze do niedawna musiał wybierać, kim właściwie jest. Państwo niemieckie nie interesowała opowieść o wielokulturowym Śląsku. Raczej chcieli pokazać, że wydobywają zza żelaznej kurtyny prześladowanych przez komunistów niemieckich obywateli. To zaczęło zmieniać się dopiero po zjednoczeniu, a na dobre po wejściu Polski do UE – mówi nam szef berlińskiego magazynu polsko-niemieckiego Dialog Basil Kerski. Jego zdaniem żyjący w Niemczech Polacy i Niemcy polskiego pochodzenia dopiero teraz mają szansę na zbudowanie wielopiętrowej tożsamości, w której taka decyzja jak gra w reprezentacji narodowej nie jest jednoznacznym opowiedzeniem się po którejś ze stron. – Jako pierwszemu udało się to Podolskiemu, który pokazał – gram dla Niemiec, ale moja tożsamość jest wielokulturowa. Być może kazus Boenischa będzie bliźniaczym przykładem po polskiej stronie – dodaje.