"Hej, mam do sprzedania 4 bilety na mecz rugby Anglii z Australią w Twickenham, po 80 funtów sztuka. Siedzenia są 2+2, ale bardzo blisko siebie. Mecz jest jutro o 14.30. Jeśli chcesz je kupić, daj znać jak najprędzej". Ten z pozoru niewinny e-mail wywołał kilka dni temu prawdziwą burzę, lądując na czołówkach większości światowych gazet. Tylko dlatego, że jego autorem jest 26-letni pracownik działu analiz międzynarodowych w londyńskim banku Morgan Stanley i nazywa się Euan Blair. Ponieważ ojciec chłopaka właśnie walczy o fotel prezydenta Europy, rozpoczęła się dyskusja nie tylko o pochodzeniu nieszczęsnych biletów, ale przede wszystkim o nadużywaniu władzy rodziców przez dzieci polityków.
Rządzenie albo wychowanie
Jeśli to prawda, że władza psuje, to władza rodziców psuje podwójnie. – Takie dzieci muszą mierzyć się z tym, że ich rodzice są na politycznym stanowisku. Często je to przerasta – mówi Dziennikowi Gazecie Prawnej Doug Wead, historyk i doradca byłego prezydenta George’a Busha seniora, autor książki „Wszystkie dzieci prezydentów”.
Gdy latorośle polityków zdają sobie sprawę, że od kariery rodzica i tak nie uciekną, zaczynają ją wykorzystywać. Ale ci rodzice wykorzystali swoje dzieci już wcześniej, walcząc o pozycję. Polityk, pokazując, że jest dobrym ojcem, może oprzeć się na tym, by przekonać do siebie posiadających rodziny wyborców. Działa też tzw. efekt aureoli – podświadome przekonanie, że jeśli ktoś jest dobrym ojcem rodziny, sprawdzi się również jako ojciec narodu. Takie myślenie życzeniowe odbiega od rzeczywistości.
George Bush junior uchodził za idealnego tatę, póki nie okazało się, że jego córka Jenna chciała w jednym z klubów kupić alkohol, a ponieważ nie miała przepisowych 21 lat, wylegitymowała się cudzymi dokumentami. Ale problemy z córkami to dla amerykańskich prezydentów nie pierwszyzna. Sto lat temu Theodore Roosevelt regularnie musiał odpierać oskarżenia, że jego córka jest niewychowana – paliła papierosy, zadawała się z emancypantkami, a na przyjęciach potrafiła straszyć gości, wyjmując węża z torebki. Roosevelt w końcu nie wytrzymał i stwierdził: „Nie jestem w stanie robić dwóch rzeczy jednocześnie. Mogę albo trzymać córkę w ryzach, albo rządzić krajem”.
Od stu lat politycy wykorzystują argument Roosevelta przy znacznie cięższych wykroczeniach swoich dzieci. Była brytyjska premier Margaret Thatcher rozkładała bezradnie ręce, gdy wyszło na jaw, że jej syn Mark planował w 2003 r. zamach stanu w Gwinei Równikowej, niegdysiejszej kolonii brytyjskiej. Już wcześniej miał opinię maminsynka (brytyjskie media nazywały go Mareczkiem), a gdy próbował robić karierę biznesmena, powołując się na wpływy mamusi, ta musiała się ostro z tego tłumaczyć przed Izbą Gmin. Tym razem sprawa była poważniejsza.
Wynajęci przez brytyjskich biznesmenów (przyjaciół rodziny Thatcherów) najemnicy mieli obalić dyktatora i na jego miejsce wstawić dysydenta. Nowy prezydent miał się za to odwdzięczyć, udzielając koncesji na wydobywanie ropy. Mareczek, odpowiedzialny między innymi za załatwienie transportu dla osób przygotowujących zamach stanu, twierdził, że o planach nic nie wiedział i był przekonany, że finansuje ambulanse ratunkowe. Po kilkuletnim procesie udało mu się uniknąć więzienia, ale współoskarżeni, którzy nie mieli tak wpływowej matki, posiedzą w więzieniu jeszcze kilka lat.
Zamach stanu współorganizowany przez Mareczka zachowywał tradycje najlepszych afrykańskich dyktatur. A tam jasne jest, że dziecko prezydenta pozostaje tak wszechwładne jak sam prezydent, a często nawet bardziej, bo nie krępują go ograniczenia międzynarodowych umów i organizacji praw człowieka, które patrzą na ręce i przykręcają kurek z pomocą międzynarodową.
Jak dużo można, mając wpływowego tatę, przekonał się ostatnio syn libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego Hannibal, słynący z zamiłowania do luksusowego stylu życia, brutalności i arogancji. Rok temu szwajcarskie władze zatrzymały jego i jego żonę w hotelu w Genewie pod zarzutem znęcania się nad dwojgiem służących, których libijskie małżeństwo biło pasem i wieszakiem na ubrania. Hannibal Kaddafi spędził dwa dni w areszcie (ciężarna żona w klinice uniwersyteckiej pod nadzorem policji), z którego został zwolniony po wpłaceniu 500 tys. franków kaucji. W proteście przeciwko zatrzymaniu Hannibala Libia ograniczyła połączenia lotnicze ze Szwajcarią, na krótko aresztowała dwóch obywateli tego kraju i zamknęła biura dwóch szwajcarskich firm w Trypolisie. Przede wszystkim jednak wstrzymała dostawy ropy naftowej i zakazała rozładunku szwajcarskich towarów w libijskich portach.
Choć wina Hannibala była ewidentna, służący wycofali zarzuty, a szwajcarskie władze pokajały się za aresztowanie. W ramach przeprosin obiecały „utworzenie komisji do rozpatrzenia tej sprawy”.
Hannibal nie pełni w Libii żadnej oficjalnej funkcji. I właściwie nie ma ambicji politycznych. Dla wielu jednak stanowisko rodziców to trampolina do kariery, nawet jeśli nie odbywa się ona do końca uczciwie.
Na ciepłej posadce
– Nepotyzm leży w naszej biologii, ale od dwóch wieków prowadzi się z nim walkę na dużą skalę. Chelsea Clinton, George Bush junior, Al Gore junior to tylko czubek góry lodowej. Od szczytów władzy nepotyzm przeniknął całą amerykańską elitę – pisze Adam Bellow, autor „In Praise of Nepotism”. Pół biedy, gdy mamy do czynienia z „nepotyzmem merytokratycznym”, jak nazywa go Bellow, kiedy promuje się to z dzieci, które wykazuje talent do rządzenia i sporo pracowało, by przejąć schedę polityczną (tak dzieje się na przykład w rodzinie Kennedych). Gorzej, jeśli do rządzenia zabiera się osoba do tego nieprzygotowana, jak w Turkmenistanie, gdy po śmierci Turkmenbaszy do kraju wrócił jego syn Murad, dotąd znany z hulaszczego trybu życia i skłonności do hazardu (ponoć w jedną noc potrafił przepuścić w kasynie 12 mln dol.).
Krótko przed śmiercią ojciec zorientował się, że syn, który nawet po turkmeńsku nie mówił, nie nadaje się do rządzenia i odesłał go do Wiednia, gdzie Murad mieszkał przez całe życie. A na następcę Turkmenbasza wyznaczył swojego osobistego dentystę (a przy okazji wiceprezydenta). Ponoć był jego nieślubnym synem.
>>> Czytaj dalej...
Również w krajach demokratycznych rodzice politycy robią wiele, by zapewnić dzieciom dostatnie życie. Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko nie wtrącał się co prawda do wyborów zawodowych swojego syna, ale media zdziwiło, skąd u 19-letniego pracownika jednej z ukraińskich firm konsultingowych bmw za 133 tys. euro i wysadzana diamentami komórka za 6 tys. euro. Tatuś tłumaczył, że samochód należy do kolegi, a komórkę chłopak dostał w prezencie. Opinia publiczna może by to przełknęła, przy okazji wyszło jednak, że Andrij dostał od ojca prawa autorskie do symboli pomarańczowej rewolucji warte około 100 mln dol. Ale i ta afera rozeszła się po kościach.
Na powszechne zapomnienie liczy chyba także Jean Sarkozy, syn prezydenta Francji. Choć ma dopiero 23 lata i powtarza drugi rok studiów prawniczych, zamarzyła mu się prawdziwa władza. Dotąd był radnym w podparyskiej miejscowości Neuilly-sur-Seine. Tatuś postarał się o ciepłą posadkę w agencji zarządzającej podparyską La Defense, największą dzielnicą biznesową w Europie, ale szybko przestało to zaspokajać ambicję chłopaka.
Na ostatniej prostej do uzyskania fotela prezesa tej firmy stanęły media, które podniosły taką wrzawę, że we Francuzach momentalnie się zagotowało. Pod listem protestacyjnym w tej sprawie dziennie podpisywało się 10 tys. osób i Jean – ochrzczony w międzyczasie „delfinem” – na razie musiał zrezygnować z ubiegania się o to stanowisko.
Wiedział, że przed nim jeszcze całe życie robienia kariery na nazwisku słynnego ojca.