Jeśli korzystacie z internetu, jest spore prawdopodobieństwo, że natknęliście się na otoczone czarną obwódką zdjęcie z cynicznym, prześmiewczym lub prowokującym podpisem. Na przykład: fotografia polskiej reprezentacji z podpisem "Nam strzelać nie kazano". Albo zdjęcie Donalda Tuska wręczającego medal polskiemu dwumetrowemu siatkarzowi z komentarzem: "Premier w końcu zrozumiał punkt widzenia prezydenta".

Reklama

Jeśli nie wiecie, z czym do końca mieliście do czynienia, podpowiedź - właśnie widzieliście demotywatory, największe sieciowe odkrycie roku 2009. "W marcu odwiedzało nas dwa miliony osób miesięcznie, w październiku już 6 mln, a teraz pół miliona Polaków dziennie. Wygenerowaliśmy już 300 mln odsłon" - mówi DGP założyciel strony www.demotywatory.pl, który chce pozostać anonimowy. Dlaczego Polacy oszaleli na punkcie demotywatorów? I czemu mają służyć te obrazki?



Przepis na demotywator

Przepis na demotywator jest prosty: bierzemy ilustrację (mogą to być zdjęcia z serwisów informacyjnych, klatki z filmów, zdjęcia z Naszej-Klasy, znane kadry fotograficzne, praktycznie każdy cyfrowy obraz) i okraszamy go podpisem, który całkowicie zmienia wymowę fotografii. Całość ma szokować, wytrącać z błogiego poczucia równowagi, podważać wymowę oficjalnych lub dobrze znanych sytuacji. "To typowy przykład kultury remiksu, w której wszyscy żyjemy, nadawania nowych znaczeń, przerabiania treści, które kiedyś wytworzył ktoś inny" - mówi DGP Jarosław Lipszyc z Fundacji Nowoczesna Polska. "Ludzie w sieci nie mają czasu na czytanie. Żyjemy w czasach krótkich form, szybciej ktoś rzuci okiem na zdjęcie z tekstem niż na list, które dostał e-mailem" - mówi Adam Zygadlewicz z Fundacji Polak 2.0.

Reklama

Skąd wzięły się demotywatory? Wymyśliła je handlująca gadżetami amerykańska firma Despair.com, wykorzystując reakcję pracowników korporacji na stosowane przez nich odmóżdżające hasła, plakaty i techniki motywacyjne (stąd ich nazwa, która pochodzi od angielskiego odpowiednika). Duch tej tradycji sprzeciwu widać też w polskich działaniach. Pomimo nierównego poziomu wydają się zbiorową reakcją internautów na oderwaną od rzeczywistości medialną papkę, jak i oddolnym społecznym wołaniem o zdrowy rozsądek, a ich humor bywa ostry i niepoprawny politycznie (dwa zestawione zdjęcia - zawodników "Tańca z gwiazdami" oraz kalekiego dziecka - łączy pytanie: "Jak myślisz, kto bardziej potrzebuje SMS-a?").

Reklama



Niektóre zgryźliwie komentują ostatnie wydarzenia, w sieci karierę ostatnio robi rysunek Tytusa, Romka i A’Tomka (ten ostatni z zasłoniętymi oczami), podpisanych jako "Tytus, Romek i Agent Tomek" czy stos stu- i dwustuzłotówek podpisany jako "Przegrana Gołoty". Demotywatory odnoszą się do rzeczywistości sieciowej (falę obrazków zainspirował słynny śledzik Naszej-Klasy), wykpiwają absurdy życia codziennego w Polsce (zrobione w przychodni zdjęcie ogłoszenia "O kolejności badania decyduje personel" podpisane jest: "Cześć, ciociu!")."Demotywatory realizują ludzką potrzebę komentowania rzeczywistości, zabrania głosu w debacie publicznej - twierdzi Alek Tarkowski, socjolog internetu. - Ustalanie hierarchii informacji dalej pozostaje w rękach mainstreamowych mediów, ale dzięki takim narzędziom jak demotywatory ludzie, którzy nie mogą napisać np. artykułu do gazety, mogą skomentować, wyśmiać lub poprzeć daną sprawę".

Demotywatory należą do rodziny internetowych memów, czyli krążących po blogach, stronach internetowych i skrzynkach pocztowych dowcipów, obrazków lub sloganów. Rozchodzą się na zasadzie głuchego telefonu, mechanizmu "podaj dalej", który w internecie pcha dany mem do przodu tak samo jak dobry, zasłyszany kawał w świecie rzeczywistym. "To takie sieciowe wirusy i świetnie się na nie nadają. Są wyraziste, zabawne, często przedstawiają znane postaci. Jeżeli dostajemy e-mailem żart zajmujący choćby kilka linijek tekstu, to z roku na rok zmniejsza się prawdopodobieństwo, że go przeczytamy. A demotywator, jeżeli się nam spodoba, przesyłamy dalej do swoich adresatów" - mówi Zygadlewicz.



Fenomen demotywatorów polega na prostocie ich tworzenia oraz pełnej demokratyczności - autorami są zwykli, anonimowi internauci, którzy swoje obrazki wysyłają albo do znajomych, albo do administratorów serwisu Demotywatory.pl. "Każdy może zrobić demotywator w parę minut, nie wymaga to wielkich umiejętności. Poza tym każdy może stać się dzięki niemu sławny, a to spora motywacja" - mówi DGP szef Demotywatorów.pl.

Autorem jednego z najpopularniejszych obrazków w historii serwisu (zdjęcie, na którym arabski polityk uśmiecha się do Donalda Tuska, trzymając poziomo dłoń w okolicy splotu słonecznego, podpisane "A ten mały? Nie przyjechał?") jest Łukasz Szymborski, student marketingu na Polish Open University w Warszawie. Przyszłość wiąże z reklamą, demotywatory traktuje jako trening przed pracą copywritera. "Wchodzę na stronę około pięciu razy dziennie, jestem jej nałogowym użytkownikiem. Po prostu mogę wyrazić swój pogląd albo pośmiać się z czyjejś głupoty" - przyznaje. 20-letni Artur Łaczek, również student: "Pracuję nad nimi od pół roku, raczej w domu. Jak mam czas, to nawet po parę godzin dziennie. Pomysły przychodzą podczas surfowania po internecie".



Nazwiska nie chce podać pracownik warszawskiego oddziału międzynarodowej korporacji spożywczo-chemicznej, który oglądaniem i tworzeniem demotywatorów zajmuje się w pracy. – Wiadomo, jak jest w wielkich firmach. Człowiek otoczony korporacyjną nowomową aż modli się o trochę cynizmu, kpiny - demotywatory to taki wentyl. Poza tym mam zajęcie w wolnych chwilach, a nie możemy instalować na komputerze oprogramowania. Do demotywatorów wystarczy przeglądarka. "Niedawno na konferencji poświęconej rozwojowi internetu wychwalałem jakąś społeczność skupioną wokół blogu. Widać nie wszystkim to się spodobało, bo jeszcze tego samego dnia jeden ze słuchaczy zrobił ironicznego demotywatora i rozesłał go do uczestników spotkania" - opowiada Zygadlewicz.



Potencjał komercyjny

Nie każdy demotywator zostaje zaakceptowany, a w serwisie bynajmniej nie panuje samowolka. "Od razu reagujemy i usuwamy te wykorzystujące zdjęcia lub stopklatki z filmów porno - mówi DGP założyciel strony Demotywatory.pl. - Zdarzają się też personalne kawały, ktoś na zdjęciu przemyci np. numer telefonu prywatnej osoby albo wykorzysta zdjęcie z Naszej-Klasy. Reagujemy na każde takie zgłoszenie".



Chcącym wejść na stronę Demotywatory.pl w czasie pracy, należy się ostrzeżenie - można wsiąknąć w niej na godziny. Demotywatorów są po prostu tysiące, a jeśli ktoś zdoła przeorać się przez całe ich archiwum, zostaje mu jeszcze tzw. poczekalnia, sektor, w którym nadesłane przez internautów propozycje czekają na to, aż zbiorą odpowiednią liczbę ocen, aby znaleźć się na stronie głównej. "Dziennie powstaje około pięciu tysięcy demotywatorów, z czego około trzydziestu trafia na stronę główną portalu" - pisze nam administrator.

Jacek Gadzinowski, zajmujący się polską siecią bloger-analityk, obwołał stronę Demotywatory.pl największym sukcesem polskiego internetu w 2009 r. "To dowód, że najprostsze pomysły bywają najtrafniejsze - zapewnia. - Strona wiele zawdzięcza działowi poczekalnia, który jest takim Hyde Parkiem, możliwością wyżycia się. Ludzie lubią sobie pominusować, poplusować, zmiażdżyć i zmieszać z błotem. To strona o ogromnym potencjale komercyjnym, chociaż nie ma na niej jeszcze nachalnej reklamy. Ta mogłaby odstraszyć użytkowników serwisu - dodaje. -"Demotywatory wkrótce zostaną zassane przez reklamę, to idealny sposób na niestandardową promocję produktów. Agencja robi demotywator o politycznym wydźwięku i puszcza w sieć. Nieświadomi niczego internauci oglądają go i przesyłają dalej, a tymczasem na obrazku niby przypadkiem znajdzie się butelka napoju czy papierosy" - twierdzi Zygadlewicz.



Wzrastająca w zawrotnym tempie popularność serwisu może przynieść problemy związane z prawem autorskim. "Nie zdziwiłbym się, gdyby autorów niedługo spotkały jakieś kłopoty z wykorzystaniem tego czy innego zdjęcia. Demotywatory są w świetle naszego systemu prawnego nielegalne, a jeśli chcemy dalszego istnienia takich społecznościowych, kreatywnych zjawisk, musimy pomyśleć o jego zmianie" - twierdzi Lipszyc. Co prawda, w regulaminie strony istnieje zapis o usuwaniu obrazków, które wzbudzą czyjekolwiek pretensje dotyczące prawa autorskiego, zaś sam administrator ucina pytanie krótko: "W razie wątpliwości prawnych usuwamy obrazek".

Jednak demotywator wcale nie umiera po wykasowaniu z archiwum serwisu. Wklejany, podsyłany i publikowany dalej żyje i dalej jest w sieci - jak wirus.