Dla przyjemności pędzą alkohol artyści, urzędnicy, lekarze. Zarobkowo chłopi. Prawo uznaje ich za przestępców, ale to może się zmienić. Sejmowa komisja Przyjazne Państwo pracuje nad ustawą legalizującą produkcję alkoholu domowymi sposobami. Kto jak kto, ale Janusz Palikot na alkoholu się zna. Zaczynał od produkcji win na włoskiej licencji, potem jego spółka miała udziały w Polmosie Lublin. Mimo to twierdzi, że takiego alkoholu jak dobra domowa produkcja ze świecą szukać. Dlatego trzeba ją zalegalizować i pokazać światu, bo mamy się czym chwalić. Przewiduje, że Sejm może głosować zmiany nawet już za trzy miesiące.

Reklama

– Dla pospólstwa pędzi się gorszy, a dla "szych" lepszy – przyznaje podlaski znawca bimbru. Choć zapewnia, że "tym się nie zajmuje", tajniki produkcji zna w najdrobniejszych szczegółach. Trzeba najpierw przygotować zacier, najlepiej ze zboża, zmielonego. Zmieszać z wodą, dodać cukier i drożdże, a jak braha (zacier) sfermentuje, podgrzać w kotle. Alkohol odparowuje, schłodzony wodą skrapla się w rurkach. – Procenty sprawdza się, podpalając kilka kropli na łyżce. Najważniejsze, żeby pierwszego i ostatniego litra nie brać. Bo na początku kapie metylowy i to od niego się ślepnie, a na końcu sama woda, chociaż też ma zapach samogonki – opowiada.

Nieuczciwi bimbrownicy jednak mieszają taki destylat, czasem dodając taniego "ruskiego" spirytusu. – Po takim świństwie łeb na drugi dzień trzeszczy, oczy wywala i gębę na drugie strone wykręca – obrazowo przedstawia skutki picia byle jakiego specyfiku.

Duch puszczy

Na Podlasiu produkcja kwitnie na potęgę, to stolica polskiego bimbrownictwa. Najlepszy trunek trafia do warszawskich urzędów, ministerialnych gabinetów, nawet na stoły hierarchów różnych wyznań i nie odbywa się bez niego żadna oficjalna uroczystość w województwie. – Wiadomo, że straż pożarna czy wójt na festyn sam sobie nie wyprodukuje. Tradycja jest silniejsza od litery prawa – zauważa poseł klubu Lewicy z Podlasia dr Jarosław Matwiejuk, z zawodu prawnik. Twierdzi, że sam nie gustuje w lokalnym trunku. Duch puszczy, księżycówka, świtezianka, deptana, prymucha, bukwica – to podlaskie specjały.

Czytaj dalej >>>



– Bimber niejednemu życie za Niemca uratował. A po wojnie Sowietów my nim przekupywali, jak oni granicę wytyczali. Stodoła po ruskiej, chata po polskiej stronie zostawała się. Jak żyć? To my sołdatam pięć baniek bimbru wieczorem, a w nocy słupki graniczne przestawiali. Rano oni nic już nie widzieli i nie czepiali się – opowiada mieszkaniec wsi na polsko-białoruskim pograniczu. Dobry bimber to dalej pewna waluta. I w Białymstoku, i jak trzeba to w Warszawie – dodaje.

Przemysłowe ilości produkuje się w Puszczy Knyszyńskiej. Słynie z tego Sidra, Sokółka, Czarna Białostocka, Michałowo, Krynki i Gródek. Alkohol z Sidry bywa dostarczany do Warszawy, przez podlaskich oficjeli, w dębowych 15-litrowych beczułkach (wersja VIP-owska) z wypaloną nazwą miejscowości i rokiem produkcji. Pięciolitrowe butle samogonu zaprawianego bukwicą – chronionym ziołem uważanym za lecznicze, a nadającym trunkowi charakterystyczny zielony kolor i niepowtarzalny smak – opatrywane bywają etykietą z napisem "Żyto 1863", co ma sugerować recepturę z czasów powstania styczniowego. Drugie podlaskie zagłębie to okolice Puszczy Białowieskiej. Tu też króluje bukwica, swojak oraz prymucha i pierwacz – tak z białoruska określane są alkohole ze wstępnej fazy pędzenia.

Reklama

Posłowi Palikotowi, związanemu ostatnio (weekendowo) z województwem podlaskim, najbardziej smakuje jednak trunek znad Biebrzy produkowany z młodych pędów sosny. – Fantastyczne – kwituje jednym słowem. Nad Biebrzą tradycje pędzenia samogonu sięgają stuleci. Choć to niejedyne miejsce w Polsce, które słynie z produkcji własnego trunku.

Zbrodnia i kara

Bimbrownicy podpadają pod art. 12a ustawy z 2 marca 2001 r. o wyrobie alkoholu etylowego oraz wytwarzaniu wyrobów tytoniowych. "Kto bez wymaganego wpisu do rejestru wyrabia, skaża, oczyszcza lub odwadnia alkohol etylowy, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku". Jeśli alkohol jest znacznej wartości, producent może spodziewać się dwóch lat odsiadki. Dlatego proceder kwitnie w podziemiu.

Czytaj dalej >>>



– Ja dla pani kupię, ale pani dla mnie już nie. Sprzedaje się tylko zaufanym – śmieje się sołtys jednej ze wsi na obrzeżach Puszczy Białowieskiej. Bimber pędzi tu kilka osób. Pół litra kosztuje 10 – 12 złotych. Z jednego przemysłowego pędzenia można uzyskać nawet 150 – 200 litrów. Jak się sprzeda, wychodzi niezła pensja. Wszystko zależy od jakości, dobry towar kosztuje. Ważna jest też aparatura. – Szklane rurki to legalnie w "oszołomie" w Białymstoku można kupić (to żargonowa nazwa hipermarketu – red.). Tylko napisane, że to do destylacji wody akumulatorowej albo do wina. Ale szklane to maleńkie, dużo w tym nie przepędzisz. U nas to najczęściej rurki miedziowe albo mosiężne, bo łatwo się wyginają. A najlepiej jakby kawasówki (ze stali kwasoodpornej) gdzieś z mleczarni dostać. To wtedy idzie jak z amerykańskiej fabryki – rozmarza się sołtys.

Białostockie Muzeum Wsi w Osowcach eksponuje w sezonie letnim taką "fabrykę". Została zarekwirowana przez policjantów w Puszczy Knyszyńskiej. Jest ogromna. – W kadzi mieściło się kilkanaście tysięcy litrów zacieru. Policjantom trudno było uwierzyć, że tego typu profesjonalna aparatura została zbudowana w niedostępnej części puszczy – opowiada podkom. Kamil Tomaszczuk z zespołu prasowego podlaskiej policji.

Muzeum latem eksponuje ją w plenerze. Czasem aktorzy Białostockiego Teatru Lalek wcielają się w bimbrowników i inscenizują produkcję "Ducha puszczy". – Ekspozycja cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Policja przekazała nam już pięć bimbrowni. Planujemy ich wyeksponowanie – mówi kierownik Białostockiego Muzeum Wsi Artur Gaweł.

Podlascy policjanci w 2009 r. zlikwidowali 17 bimbrowni. Dwa lata wcześniej było ich 32. Bywają różnej wielkości. Najczęściej od 200 do 1200 litrów zacieru. Te, które udało się ujawnić, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Policjanci starają się wkraczać do akcji w trakcie produkcji. Wtedy jest szansa na schwytanie bimbrowników na gorącym uczynku. Zdarzało się, że pracujący przy destylacji porzucali aparaturę na ogniu i znikali w puszczy. Likwidacją leśnych bimbrowni zajmują się najczęściej antyterroryści. Pod kadzie pełne zacieru, nazywanego z białoruska brahą, podkładają ładunki wybuchowe i wysadzają w powietrze – najczęściej w obecności kamer i fotoreporterów. Ale bimbrownię niełatwo zlokalizować

Czytaj dalej >>>



– Ukryte są głęboko w puszczy, w dzikich ostępach, na trudno dostępnych bagnach, w pobliżu strumieni, które zapewniają niezbędną do produkcji wodę. Chłopcy ze sprzętem muszą się nieźle napracować, żeby tam dotrzeć. Ostatni odcinek pokonują pieszo – opowiada o kulisach walki z bimbrownictwem podkom. Tomaszczuk. Zaprzecza przy tym złośliwej plotce, że policjanci wysadzają w powietrze tylko partaczy bimbru, a tych, którzy trzymają wysoką jakość trunku, antyterroryści omijają. – To oczywista nieprawda – zapewnia. Ale sołtys z białowieskiej wsi wie swoje. – Ten, co dla ważnych robi, to się tak bardzo nie boi – zauważa. Mówi, że policjanci często mają informację od bimbrownika, który sam też pędzi i chce zlikwidować konkurencję.

– Ostatnio u nas jeden drugiego tak podkablował. Ale Pan Bóg go pokarał, bo parę dni później jechał po pijaku i lejce mu zabrali – opowiada o kulisach pozbawienia donosiciela prawa jazdy.

Krzepi członki, krasi lica

Śliwowica łącka to najbardziej znana w Polsce marka domowego trunku. Wójt gminy Łącko Franciszek Młynarczyk szacuje, że na 1800 gospodarzy w gminie prawie połowa ma sady śliwkowe i pędzi znaną od stuleci łącką śliwowicę, umieszczoną na liście nowosądeckiego konserwatora zabytków jako niematerialne dobro kultury narodowej.

– Ma znak towarowy w Urzędzie Patentowym, została wpisana na listę produktów tradycyjnych, zdobywa pierwsze nagrody na międzynarodowych targach w Europie i Ameryce. I co z tego? Ciągle nielegalna. Tak to jest w naszej Rzeczypospolitej. Czysty absurd – irytuje się wójt. Podkreśla przy okazji, że nie może pojawić się poza gminą bez butelki w prezencie, bo odczytywane jest to jako swoisty nietakt. Łącka obowiązkowo jest też dołączana do oficjalnych gminnych suwenirów w kontaktach z zagranicznymi partnerami. Samorządowcy i wytwórcy śliwowicy z Łącka, wspierani przez lokalnych parlamentarzystów, od 20 lat zabiegają o legalizację jej produkcji. Wzory rozwiązań prawnych czerpią z partnerskiej gminy Puch w Austrii. Tam też wytwarzany jest tradycyjny trunek, tyle że jabłkowy.

Na początku lat dziewięćdziesiątych zawieźli do Austrii urzędników z resortów rolnictwa i finansów. Powstały nawet ekspertyzy, ale zalegają gdzieś w ministerialnych szufladach. Wójt Łącka chciałby, aby każdy gospodarz mógł zgłaszać domową produkcję alkoholu i płacić podatek, razem z rolnym. Chwali pomysł posła Palikota, uważa jednak, że proponowane przez komisję ilości alkoholu są zawyżone.

Czytaj dalej >>>



– Porządny rolnik z własnego sadu może wyprodukować najwyżej 50 do 100 litrów śliwowicy. Pomysły, które idą w tysiące litrów, są chybione. To byłaby już przemysłówka – uważa.

Jeśli pomysł posła Palikota nie wypali, w Łącku mają plan awaryjny. Będziemy zbierać 100 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy. Jak dołączy się jeszcze Podlasie, damy radę – przewiduje Franciszek Młynarczyk.

Za i przeciw

– W Polsce wszyscy się oszukujemy. Jemy w święta nielegalną swojską kiełbasę, bo wyprodukowaną w gospodarstwie poza kontrolą sanepidu, pijemy nielegalny bimber. Czas z tym skończyć – mówi Janusz Palikot. Wtóruje mu wielu parlamentarzystów. Wśród nich poseł Jarosław Matwiejuk.

– Gdy produkcja zostanie zalegalizowana, obecna fikcja prawna przestanie godzić w autorytet państwa, a dochody zasilą budżet. Komisja musi jednak opracować takie regulacje prawne, które zapewnią wysoką jakość produkcji. Taki alkohol powinien mieć gwarancje, że jest bezpieczny dla zdrowia – twierdzi Matwiejuk.

Palikot uważa, że wymogi obecnej ustawy są zbyt surowe, by produkcję alkoholu mogli zalegalizować drobni wytwórcy. Rolnicy powinni mieć możliwość wyrobu i sprzedaży alkoholu we własnych gospodarstwach i wziąć odpowiedzialność cywilną za jego jakość. Warunki higieniczne są tu mniej ważne, bo alkohol jest silnym środkiem dezynfekującym, więc ryzyko zakażenia bakteriami jest znikome.

– Po pierwszej debacie w komisji przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa byli raczej za, Ministerstwo Finansów też chyba nie będzie protestować, tylko Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych ma zastrzeżenia do projektu – przyznaje Palikot. PARPA rzeczywiście bardzo sceptycznie ocenia proponowane zmiany. – Ograniczenie spożycia alkoholu jest korzystne nie tylko ze względów zdrowotnych, ale i gospodarczych. Najprostszym sposobem, by to osiągnąć, jest wzrost cen i ograniczenie dostępności. Pomysł na uruchomienie takiej produkcji, która może wymknąć się spod kontroli, nie jest wskazany – przekonuje dyrektor PARPA Krzysztof Brzózka.

Czytaj dalej >>>



Krytyczny jest też kryminolog prof. Brunon Hołyst, który od lat opisuje również zjawisko bimbrownictwa. – Masowa produkcja tańszego alkoholu to czynnik kryminogenny i wiktymogenny, tzn. zwiększa ryzyko, że możemy stać się zarówno sprawcą, jak i ofiarą przestępstwa – przekonuje. Poza tym to tak, jakby chcieć zalegalizować narkotyki. Pomysł jest też ryzykowny z punktu widzenia bezpieczeństwa zdrowotnego. Kto skontroluje, czy w Pcimiu Dolnym nie dodają do bimbru karbidu? – pyta profesor.

Palikot jednak uważa, że rynek wymusi jakość.

Pijany budżet

Projekt ustawy zakłada, że wytwórca będzie zgłaszać w urzędzie skarbowym produkcję domowego alkoholu. Pobierze banderole, zapłaci za nie i będzie mógł umieszczać na butelkach.

Poseł Palikot przewiduje, że banderola na litr alkoholu może kosztować około 2 zł. – Wpływy do budżetu mogą być spore. Załóżmy, że w co piątym gospodarstwie pędzi się bimber, to jakieś 600 tysięcy. Niech każde wyprodukuje 50 litrów, mamy 30 mln litrów, razy dwa to daje 60 mln złotych – szybko oblicza w pamięci Palikot. Ale to niewielka kwota w porównaniu z dochodami budżetu państwa z akcyzy od wyrobów spirytusowych.

Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że za pierwsze trzy kwartały 2009 roku do budżetu wpłynęło 4 mld 671 mln zł. W 2008 roku Skarb Państwa uzyskał 5 mld 879 mln zł z akcyzy od alkoholi wysokoprocentowych. Nie licząc piwa, z którego było prawie 3 mld zł, i wina, które przyniosło budżetowi tylko 453 mln zł. Stawka akcyzy za 100 litrów alkoholu etylowego (100 proc. vol. zawartego w gotowym wyrobie) wynosi 4960 zł. Gdyby pokątni producenci płacili akcyzę jak Polmosy, dochody można by liczyć w miliardach.

Janusz Palikot twierdzi, że zalegalizowanie domowej produkcji alkoholu nie uszczupli dochodów z akcyzy. – Kto kupuje w sklepie, będzie kupował. My zlikwidujemy szarą strefę, a to pozwoli zasilić budżet dodatkowymi dochodami – przekonuje. Prof. Brunon Hołyst nie kryje sceptycyzmu. Jego zdaniem masowa produkcja taniego alkoholu i łatwy do niego dostęp ograniczy sprzedaż w oficjalnym obiegu, a tym samym wpływy budżetowe. – Od lat mówi się, że nasz budżet jest pijany, bo osiąga zbyt duże dochody ze sprzedaży alkoholu. Najwyżej będzie mniej pijany – kwituje.

Czytaj dalej >>>



Elitarne hobby

Produkcja domowego alkoholu to nie tylko sposób na podreperowanie domowego budżetu. Są ludzie, dla których pędzenie stało się modnym hobby. Pasjonaci wymieniają się recepturami, obdarowują buteleczką szczególnie udanego trunku i kibicują Palikotowi, choć handlować wcale nie zamierzają.

– Do mnie nie przynosi się alkoholu. To ja częstuję przyjaciół najlepszym, bo pewnym napojem – mówi lekarz z dobrze prosperującego prywatnego gabinetu, który w piwniczce ma niemal profesjonalny sprzęt. Pędzi co jakiś czas kilka, najwyżej kilkanaście litrów. To dla niego rytuał, sposób na odstresowanie.

Hobbysta z Warszawy, jak sam siebie określa, pan Andrzej, nauki i inspiracje czerpał na Podlasiu. Twierdzi, że produkcja nalewek na domowym spirytusie, która zaczęła kwitnąć w latach 90., to powrót do korzeni, poszukiwanie oryginalnych, niedostępnych innym smaków, a przede wszystkim nawiązanie do staropolskich tradycji szlacheckiego dworu. – Apteczka, do której klucz trzymała ochmistrzyni, kryła w sobie nalewki. Nikt ich nie robił na spirytusie z państwowego monopolu, tylko z dworskiej gorzelni. No to jak teraz przywrócić ten smak? Trzeba samemu produkować – mówi.

Nalewka czasem dojrzewa w piwnicy 4 – 5 lat. Każda jest opisana, opatrzona gustowną, ręcznie robioną etykietą, z datą i zawartością alkoholu. – Alkoholik, który chce się napić, nie będzie się w to bawił. Pójdzie do sklepu i kupi byle co. Im więcej mam, tym mniej piję. 2 – 3 kieliszeczki. Bo przecież nie o picie w tej zabawie chodzi – tłumaczy. Nikomu nie sprzedaje, przyjaciół częstuje. – Czekam, aż dojrzeje, czekam na dobre towarzystwo, na kwitnącą lipę – wtedy podaję miodunkę. W Warszawie zimą, jak teraz, otwieram butelkę i mam w niej zamknięte lato.

Podkreśla z dumą, że przez 15 lat opracował 100 oryginalnych smaków domowych nalewek. – W sklepie nigdy tego nie kupię – mówi. – Kwiat tarniny, czarnego bzu, melisa, miodunka, rosolis, morelka, wiśniówka, truskawka, poziomka, jagoda, jeżynka. Gdy mam taki wybór, to wtedy dopiero ma sens pytanie gości: czego się napijecie?