Dżinsy z oryginalną metką

Juliusz Bieniaś, 53 lata: Towarem wręcz kultowym, którego każdy pożądał, były w PRL-u dżinsy. Nie polskie teksasy z udającego dżins bladoniebieskiego materiału, tylko oryginalne, zachodnie spodnie z oryginalną metką. Najpopularniejsze i najłatwiejsze do zdobycia były wtedy rajfle, prawie wszyscy w nich chodzili. Mnie moje pierwsze dżinsy mama przywiozła z Włoch, nazywały się Ringo. Były o trzy numery za duże, ale dzięki temu nosiłem je przez całą podstawówkę i jeszcze w liceum. Wtedy były już mocno dziurawe (na siedzeniu miały aż cztery warstwy łat), ale dalej w nich chodziłem.

Prawdziwą tragedią był jednak dla mnie fakt, że w przeciwieństwie do dżinsów z Peweksu, moje się nie przecierały! Pamiętam, że pewnego razu wybrałem się z kolegami na dwór, by porzucać się śnieżkami. Przez kilka godzin biegaliśmy po zaspach, a gdy wróciłem do domu zauważyłem, że moje dżinsy przemokły i odrobinę się wytarły. Byłem niesamowicie szczęśliwy. Następnego dnia w szkole z dumą pokazywałem te drobne przetarcia wszystkim znajomym.

<<<Spódnica z pieluchy, czyli sposoby na deficyt w szafach

Oryginalne dżinsy były w tamtych czasach prawdziwym symbolem luksusu Nie tylko dlatego, że na najtańsze trzeba było wydać całą pensję. Nawet ich metki pachniały Zachodem, zupełnie inaczej niż farba drukarska z bloku socjalistycznego, która była robiona na bazie kleju z rybich ości i najzwyczajniej w świecie cuchnęła.

Tylko trzy małe fiaty w mieście

Jerzy Wrzesień, 52 lata, mechanik urządzeń hutniczych z Ostrowca Świętokrzyskiego: Wrzesień 1984 był dla mnie momentem przełomowym: miałem 28 lat i wybrałem się do Warszawy, by kupić wymarzonego fiata 126p. Za 10-letni samochód zapłaciłem wtedy 250 tys. Ciężko pracowałem, żeby uzbierać taką sumę, trochę pomogli mi również rodzice. Byłem bardzo podekscytowany, bo w PRL-u mały fiat to był prawdziwy skarb, mało kto mógł sobie na to pozwolić.

Reklama

Mojej radości nie zmąciło nawet to, że tuż po wyjeździe z Warszawy, pod Rembertowem, samochód się zepsuł. Ostatnie pieniądze wydałem na mechanika. Kiedy podjechałem pod dom, zobaczyłem, że żona czeka na mnie niecierpliwie, zerkając przez okno. Rozpierała ją duma, bo oprócz nas malucha miał tylko komendant policji i pewien mężczyzna prowadzący działalność gospodarczą.

<<<Wykładzina zdobyta dzięki... Leninowi

Niestety, już następnego dnia ktoś ukradł mi koło. Samochód przez dwa tygodnie stał pod domem, bo nigdzie nie można było dostać zapasowego. Później zjeździłem tym maluchem całą Polskę, służył mi przez wiele lat. Do dziś uważam, że to najlepsze auto na świecie.

Marzenie o plastikowej reklamówce

Katarzyna Jarecka, 32 lata: Prawdziwym przedmiotem pożądania były za czasów PRL-u kolorowe, plastikowe reklamówki, nazywane również firmówkami. Siostra mojej mamy, która mieszkała w Szwecji, zawsze przywoziła je nam w prezencie. Czasem były to takie rarytasy, jak np. reklamówka Adidasa. Nosiłam ją wtedy do szkoły zamiast worka na kapcie. Idąc z taką torbą w ręku, czułam, że jestem naprawdę kimś!

<<<Blok (prawie) czekoladowy - największy przysmak czasów PRL

Oczywiście reklamówki były używane aż do chwili, gdy całkiem się wytarły albo podarły. Były tak cenne, że moja babcia nawet prała je delikatnie w wodzie z płynem do naczyń, a potem rozwieszała na balkonie. W tamtych czasach reklamówki suszące się na sznurkach do prania nikogo nie śmieszyły.

Meblościanka, symbol luksusu

Barbara Kostrzyńska, 55 lat: Mogę chyba powiedzieć, że wyszłam za mąż m.in. z powodu... meblościanki. Kiedy na początku lat 70. poznałam mojego przyszłego męża, ten był już właścicielem meblościanki, PRL-wskiego symbolu luksusu i dobrego gustu. Kupił ją jeszcze za czasów kawalerskich za swoje pierwsze zarobione pieniądze.

Jego mamę, moją późniejszą teściową, rozpierała wtedy straszliwa duma. Mówiła: zobacz, jaki on oszczędny, nie przepił, nie przehulał, tylko meble kupił. I dodawała, że to będzie jego ślubne wiano. Śmiałam się z tego, ale rzeczywiście mąż bardzo mi zaimponował swoją życiową zaradnością, myślałam, że to dobrze rokuje na nasze wspólne życie. A do tamtej meblościanki tak się przywiązałam, że stoi w naszym mieszkaniu do dziś.

Podpaski w sklepie z kapeluszami

Grażyna Bieniaś, 57 lat: Za PRL-u obiektem pożądania każdej gospodyni domowej był papier toaletowy. Był "rzucany" w miejscach, w których można się było go najmniej spodziewać - w księgarniach, sklepach mięsnych, warzywniaku, sklepie z kapeluszami. Kiedy dostawaliśmy od kogoś cynk, że gdzieś się właśnie pojawił, kupowaliśmy całe worki. Na zapas, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy znowu się pojawi. Był to oczywiście papier najgorszej jakości, szary z odzysku i tak twardy, że można było się nim pociąć. Ale kiedyś do moich znajomych przyjechali z wizytą Japończycy, którzy byli nim absolutnie zachwyceni! Cały czas krzyczeli z podnieceniem, jaki to ekologiczny produkt, a przed wyjazdem uprosili gospodarzy, by podarowali im cały worek. Zabrali go ze sobą do Japonii.

Pamiętam też, że pewnego dnia miałam wielkie szczęście: weszłam do sklepu z kapeluszami, a tam akurat były deficytowe podpaski i... rowery. Drugi rower kupiłam pod Augustowem w sklepie spożywczym, bo akurat tam "rzucili".